[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wieczorem zwykle łapiemy ryby w towarzystwie Kuby-krokodyla, który życie swoje zawdzięcza
bezczynności.
Dziś rozmowa nie klei się jakoś. Jesteśmy bardzo zmęczeni po całodziennym dniu pracy.
Nadmierna porcja zastrzelonych ptaków zmusza do pośpiechu. Przy panujących obecnie upałach
psują, się ogromnie prędko, a z nieświeżych ptaków pióra zaraz wyłażą.
Tak więc jesteśmy zmęczeni i zli. Z Jego nastroju korzysta skwapliwie Kuba i podbiera nam ryby.
Komary tną niemiłosiernie, jakby na potwierdzenie przysłowia, że na pochyłą brzozę wszystkie
kozy skaczÄ…. Nagle... co to?
Gdzieś za naszymi plecami, w głębi lasu, rozlegają się basowe tupnięcia dużego zwierza.
Nadstawiamy uszy. Cisza. Znowu głuchy odgłos, ale już znacznie bliżej. Jak gdyby jacyś
niewidzialni zapaśnicy walczyli ze sobą. W nieregularnych odstępach słychać uderzenia o ziemię,
to słabsze, to znów mocniejsze, przeplatane chrzęstem łamanych gałązek. Teraz jesteśmy już pewni.
Słuch nie myli. Więc Tadeusz pędzi co sił po karabin, a ja do Myśliwca na  Anjangę .
 Panie Stanisławie, panie Stanisławie, coś idzie!
Myśliwiec nie dowierza laikom. Wyszedł bez strzelby na pokład i słucha. W tej chwili parę
słabszych uderzeń rozlega się tuż-tuż blisko. Myśliwiec i tego nie słyszy. Ma bowiem słuch
przytępiony. Drażni mnie to ogromnie. Znowu tętent. Tym razem jakby sto nosorożców pędziło
wprost na nas. Ten huk poderwał nareszcie Stanisława, chwyta broń i gonimy przed siebie. Tadeusz
pełznie jakiś dziwnie skurczony, jak myśliwski pies na tropie. Staram się opanować szybki, nerwo-
wy oddech. Stąpania i odgłosy zajadłej walki zbliżają się wciąż ku nam. Nietrudno zorientować się
w kierunku. Za chwilę tam będziemy. Jeszcze najwyżej dziesięć kroków dzieli nas od owych
tajemniczych bestii. Karabiny podniesione do strzału. Nagle wytryska snop elektrycznego światła.
Przed nami pusta polana. Nikogo nie ma.
Przyczajamy się. Czekamy. Coś musi być. Nie ma cudów.
Nagle jakiś mały przedmiot podskakuje z ziemi, tłucze się na wszystkie strony jak opętany,
sprawiając niesamowity hałas. Chwilę stoimy jak wryci, nie rozumiejąc nic a nic. Po czym
Myśliwiec rzuca się naprzód i z głośnym śmiechem przypada do ziemi.
To gamba  mały workowaty gryzoń. Złapała się ogonem w nastawiony przez nas potrzask i w
obłąkańczych susach usiłuje biedaczka wyrwać się z żelaznej klamry, klepiąc deską o ziemię.
Biedna, poczciwa, niewinna mała gamba tak niemiłosiernie nastraszyła wielkich ludzi.
Królewski sęp
Przedmiotem marzeń Myśliwca jest urubu-rei, czyli sęp królewski. Od pierwszego dnia przybycia
do puszczy wypatrujemy go wszyscy. Ma to być podobno nadzwyczaj rzadki i piękny okaz, którego
nie posiadajÄ… jeszcze muzea brazylijskie.
Każdego zabitego przez nas krokodyla otacza od razu stado sępów. Skaczą ociężale po wydętym
brzuszysku, wbijając dzioby pomiędzy kostki pancerza. Niełatwe to musi być zadanie i niemało
namęczy się biedny ptak, zanim się da wywiercić pierwszy otwór i smrodliwa masa rozkładających
się wnętrzności rozkosznie połechce jego nozdrza. Wówczas szeroko rozstawiwszy łapy,
wczepiony mocno szponami, tłucze sęp dziobem niby górnik kilofem, a echo tych głuchych ude-
rzeń rozchodzi się szeroko po całej okolicy.
Makabryczne uczty sępów stały się dla nas widokiem najzupełniej powszednim i nikt by na to nie
zwracał najmniejszej uwagi, gdyby nie stałe poszukiwanie urubu-rei.
Królewskiego sępa znamy doskonale z opisów Myśliwca. Ma pomarańczowy czub na głowie i
takiegoż koloru dziób. Zwykły sęp-śmieciarz jest brązowoszary. Prócz tego urubu-rei nosi białą
kamizelkę i biały kołnierzyk. Wielkością przerasta znacznie inne ptaki. Według zapewnień
Myśliwca sęp królewski nie lubi się pospolitować. Lata samotnie i samotnie jada. A kiedy zjawia
się na horyzoncie, wszystkie inne prostackie sępy ustępują mu natychmiast miejsca przy trupie.
Niestety upłynęło już tyle dni, a urubu-rei nie ukazał się. Tadeusz wprost umiera z niecierpliwości.
Jego ambicją jest ujrzeć ptaka, zanim spostrzegą go inni.
Jeszcze cenniejszy obiekt naszych marzeń stanowi jastrząb marevo, którego nie posiada nawet
Narodowe Muzeum w Rio de Janeiro. Widzimy go codziennie. Krąży w odległości kilometra, ale
nigdy bliżej. Przy moim złym wzroku nie mogę nawet rozróżnić jego indywidualnych cech. Marevo
jest nieuchwytny, czujny i mądry, przebiegły i ostrożny, nie dający się nikomu podejść. Marevo to
duch Mato Grosso.
Próżno bym silił się na jakieś górnolotne określenie, próżno bym kruszył pióro o piękno opisu... nie
potrafię. Nie potrafię oddać tej radości, tej dumy, tego zdenerwowania w głosie, z jakim Tadeusz
dzisiaj wrzasnÄ…Å‚:  Urubu-rei!
Nawet Myśliwiec, zawsze leniwy i nieprędki do wyskakiwania z  Anjangi podczas swej
poobiedniej drzemki, na dzwięk tego magicznego słowa, podtrzymując opadające spodnie, pędzi co
sił do Tadeusza.
 Gdzie?... Gdzie?...
 Tam  szepcze Tadeusz pokazując kierunek najbliższej krokodylej padliny. Dlaczego
Tadeusz szepcze, zamiast mówić pełnym głosem, tego nie rozumiem. Gromada sępów siedzi
wszakże od nas co najmniej w odległości pół kilometra. A więc nawet strzał z dubeltówki niełatwo
je spłoszy. Najwidoczniej jednak nadmiar emocji odebrał Tadeuszowi głos. Zresztą obaj z
Myśliwcem szepczą teraz do siebie na ucho, jakby konspirowali jakiś niebezpieczny zamach.
Wszyscy trzej podkradamy się ku upragnionemu celowi. Zaczyna się dobrze mi znana z obozów
harcerskich gra w podchodzenie. Wykorzystujemy oto każdą zasłonę, tylko od czasu do czasu
wychylając łeb spoza czupryny krzaków. Stado sępów jest coraz bliższe i nawet ja przez swoje
okulary potrafię odróżnić dwa ptaki odmienne od reszty pospolitaków. Wbrew twierdzeniom
Myśliwca urubu-rei nie trzyma się w odosobnieniu. Niezależnie od klasowego pochodzenia i nieza-
leżnie od koloru szyi wszystkie sępy zgodną kompanią rozdzierają cuchnące ścierwo. Początkowo
bardzo krytycznie nastawiony do Tadeuszowego odkrycia, teraz już nie wątpię w jego
prawdziwość. Widzę wyraznie dwa królewskie olbrzymy. Obrzydliwa funkcja trupożerców, jaką w
tej chwili pełnią, nie potrafi im ująć królewskiego majestatu. Bezkonkurencyjne są w piękności,
dumne jakieś i pańskie.
Tymczasem następuje koło mnie walka o pierwszeństwo. Obaj myśliwi stracili panowanie nad sobą
i coraz prędzej, coraz mniej ostrożnie biegną naprzód, byleby wyprzedzić jeden drugiego. Tadeusz
zwycięża w tym biegu. Padł strzał z napoleońskiej flinty i w odpowiedzi załopotały skrzydła. Szary
obłok zwyczajnych sępów poderwał się do lotu, a jeden z królewskich ptaków drga przed nami na
ziemi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •