[ Pobierz całość w formacie PDF ]

— Bo szef pana szuka.
— Naprawdę? — zdziwił się Dirk.
28
— Rozpoznałem pana z jego opisu — powiedział posterunkowy z nieco wy-
muszonym uśmiechem, lustrując go od stóp do głów. — Prawdę mówiąc — cią-
gnął — używał pańskiego nazwiska w sposób, który mógłby się komuś wydać
wysoce obraźliwy. Wysłał nawet Dużego Boba Znalazcę, żeby pana znalazł. Do-
myślam się, że jeszcze pana nie znalazł, bo wygląda pan cało i zdrowo. Duży Bob
Znalazca odnalazł już wielu ludzi, a wszyscy oni wchodzili do szefa zawsze nie-
co chwiejnie. Byli jeszcze w stanie pomóc nam w dochodzeniu, ale nic ponadto.
Niech pan szybko wejdzie do środka. Lepiej, żeby sam pan tam wszedł — dodał
cicho.
Dirk obrzucił dom szybkim spojrzeniem. We wszystkich oknach sosnowe
okiennice były wciąż jeszcze zamknięte. Chociaż pod każdym innym względem
dom wyglądał na zadbany, dopielęgnowany do stanu czystego i schludnego do-
statku, zamknięte okiennice stwarzały zaskakującą aurę nagłego spustoszenia.
Co dziwne, z piwnicy najwyraźniej dochodziła jakaś muzyka, a raczej poje-
dyncza muzyczna fraza, powtarzana z łoskotem raz po raz.
Brzmiało to tak, jakby zacięła się płyta, i Dirk zdziwił się, dlaczego nikt jej nie
wyłączy albo przynajmniej nie popchnie igły dalej. Piosenka brzmiała znajomo,
więc doszedł do wniosku, że musiał ją ostatnio słyszeć w radiu, choć nie bardzo
wiedział, co to właściwie jest. Fragment brzmiał mniej więcej tak:
Więc nie bierz, go, nie bierz, go, nie, nie b. . .
Więc nie bierz go, nie bierz go, nie, nie b. . .
Więc nie bierz go, nie bierz go, nie, nie b. . .
— i tak dalej.
— Z całą pewnością zechce pan zejść na dół — rzekł policjant beznamiętnie,
jakby to była ostatnia rzecz, jakiej mógłby życzyć sobie osobnik przy zdrowych
zmysłach.
Dirk skinął głową i popędził po schodach ku głównemu wejściu, gdzie drzwi
były lekko uchylone. Potrząsnął głową i napiął mięśnie ramion, żeby utrzymać
w miejscu rozkołatany mózg.
Wszedł do środka.
Wygląd holu świadczył o zamożności, narzuconej na gust ukształtowany
w czasach studenckich. Deski podłogi pokryte zostały grubą warstwą poliuretanu,
na białych zaś ścianach wisiały greckie kobierce, z tych najdroższych. Dirk gotów
się był założyć (choć niekoniecznie zapłacić, gdyby przegrał), że w trakcie prze-
szukiwania dom ujawniłby, obok kilku innych mrocznych sekretów, pięćset akcji
Telekomunikacji Brytyjskiej oraz pełny zestaw płyt Boba Dylana aż po „Blood on
the Tracks”.
W holu był jeszcze jeden policjant. Wyglądał strasznie młodo. Stał oparty lek-
ko o ścianę i wpatrywał się w podłogę, przyciskając do żołądka hełm. Miał bladą,
29
lśniącą twarz. Obrzucił Dirka pustym spojrzeniem, po czym słabym skinieniem
głowy wskazał mu schody.
To stamtąd dochodziła powtarzająca się melodia:
Więc nie bierz go, nie bierz go, nie, nie b. . .
Więc nie bierz go, nie bierz go, nie, nie b. . .
Dirk trząsł się cały z wściekłości; kotłowała się w nim, szukając obiektu, który
mogłaby trzasnąć lub złapać za gardło. Pragnął gorąco zaprzeczyć, że cokolwiek
zaszło tu z jego winy, lecz dopóki nikt mu niczego nie zarzucił, dopóty nie mógł
niczemu przeczyć.
— Od jak dawna tu jesteście? — zapytał sucho.
Młody policjant przez chwilę zbierał się w sobie, zanim zdołał odpowiedzieć.
— Przyjechaliśmy jakieś pół godziny temu. Co za cholerny ranek. Bez prze-
rwy bieganina.
— Co tu gadać o bieganinie — rzucił Dirk zupełnie bez związku i powlókł się
w dół po schodach.
Więc nie bierz go, nie bierz, go, nie, nie b. . .
Więc nie bierz go, nie bierz, go, nie, nie b. . .
Na dole otwierał się wąski korytarzyk. Największe ze znajdujących się tam
drzwi, mocno pokiereszowane, zwisały na prawie wyrwanych zawiasach. Za
nimi znajdowało się obszerne pomieszczenie. Dirk właśnie miał wejść, kiedy
w drzwiach pojawiła się jakaś postać i stanęła, blokując przejście.
— Gnębi mnie myśl, że jesteś zamieszany w tę sprawę — odezwała się. —
Bardzo mnie gnębi. Powiedz mi, co masz z tym wspólnego, żebym wiedział do-
kładnie, co mnie właściwie tak gnębi.
Dirk gapił się zdumiony na szczupłą, zadbaną twarz.
— Gilks? — wykrztusił.
— Nie stój jak jakiś zaskoczony jak mu tam. . . Jak się nazywają te takie, co to
nie są fokami? Te jeszcze gorsze niż foki? Takie wielkie, rozdęte? A, dugonie. Nie
stój tu jak jakiś zaskoczony dugon. Dlaczego ten. . . — tu Gilks wskazał ręką za
siebie — dlaczego ten facet zapisał twoje nazwisko i numer telefonu na kopercie
pełnej pieniędzy?
— Ile. . . — zaczął Dirk. — O ile wolno mi zapytać, skąd się tutaj wziąłeś,
Gilks? Co robisz tak daleko od Fens? Zaskakujesz mnie, bo tu chyba nie jest
wystarczająco zatęchle jak na twoje potrzeby, co?
— Trzysta funtów — oznajmił Gilks. — Za co?
— Może pozwolisz mi najpierw porozmawiać z moim klientem.
30
— Z twoim klientem, tak? — powtórzył ponuro Gilks. — Dobra. Dlaczego nie
miałbyś z nim porozmawiać? Sam jestem ciekaw, co masz mu do powiedzenia.
— Odsunął się sztywno i gestem zaprosił Dirka do środka.
Dirk pozbierał myśli i wkroczył tam w stanie pełnej rzeczowości i opanowa-
nia, który nie trwał jednak dłużej niż sekundę.
Przeważająca część jego klienta siedziała nieruchomo w wygodnym fotelu [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •