[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Conan zwrócił się, by stawić czoło trzeciemu, ale ten nie miał zamiaru dotrzymać mu pola. Z przera\eniem
wlepiał oczy w kamratów na podłodze; jednego nieprzytomnego, a drugiego wykrwawiającego się na śmierć.
Wielki Cymmerianin podniósł miecz.
 Ty. Powiedz mi&
Wtem w drzwiach tawerny stanęli miejscy stra\nicy z mieczami w rękach. Pierwszy wskazał na Conana.
 Tu jest!  zawołał. śołnierze hurmem wpadli do środka rozpychając gapiów, wywracając stoły i ławy.
 Na Croma!  mruknął Conan. Widać było, \e stra\nicy nie mają zamiaru pytać, kto zaczął i dlaczego.
Barbarzyńca wskoczył na scenę i rzucił się do drzwi u\ywanych przez tancerki. Były zamknięte.
 Brać go!  zawył dowódca. Jego podwładni, tratując umykających klientów tawerny, popędzili na scenę.
Conan cofnął się i trzasnął barkiem w drzwi, w deszczu drzazg przedarł się na drugą stronę. Piszczące
tancerki zbiły się w gromadkę w wąskim korytarzu, na końcu którego znajdowały się drzwi wiodące na
zewnątrz. Cymmerianin rozepchnął skąpo odziane stadko. Przy drzwiach zatrzymał się, odwrócił, wywinął
mieczem nad głową i ryknął, przybierając jak najgrozniejszy wyraz twarzy. Tancerki, wrzeszcząc z nowym
zapałem, w panicznym pośpiechu wypadły na scenę. Rozległy się dzikie krzyki, gdy stra\nicy nagle znalezli
się w tłumie rozhisteryzowanych i na wpół nagich kobiet.
To powinno ich powstrzymać, pomyślał Conan. Schował miecz do pochwy i wybiegł w zaułek za tawerną.
Uliczka była niewiele szersza od jego ramion, wiła się niczym wą\ i śmierdziała wymiotami i odchodami.
Conan rzucił się w lewo, płosząc stada brzęczących much.
Nim dotarł do pierwszego zakrętu, usłyszał okrzyk:
 Tam ucieka!
Spojrzał przez ramię stwierdzając, \e stra\nicy nie zaprzestali pościgu. Conan zastanowił się, jak wielkiego
musiał mieć pecha natykając się na jedynych w Belverus stra\ników dbających o wykonywanie swoich
obowiązków. Oddział w czarnych opończach, klnąc i rozdeptując nieczystości, niezmordowanie deptał mu po
piętach.
Conan puścił się biegiem, z trudem utrzymując równowagę. Wpadał na ściany przy ka\dym zakręcie
uliczki. Jego masywne ramiona zdzierały tynk z łuszczących się, porośniętych pleśnią ścian. Skręcił w inną,
podobną uliczkę, kilka kroków dalej zobaczył kolejne skrzy\owanie. Rzucił się w mroczny zaułek, wijący się
między czarnymi murami. Pościg nie ustawał. Cymmerianin cały czas słyszał tupot i przekleństwa stra\ników.
Zdał sobie sprawę, \e znajduje się w labiryncie przejść rozciągających się w kwadracie normalnych ulic.
Obskurne budynki wyglądały tak, jakby w ka\dej chwili miały się zawalić. W takiej okolicy dla człowieka,
uciekającego niczym lis przed psami, znalezienie drogi na zewnątrz przed spotkaniem pościgu było jedynie
kwestią szczęścia. Ale szczęście Conana było tego dnia zezowate. Jednak dla kogoś, kto wychował się
wśród stromych zboczy górzystej Cymmerii, istniało jeszcze inne wyjście.
Conan odbił się potę\nie i złapał za skraj najbli\szego dachu. Wciągnął się nań i poło\ył płasko na
skośnych dachówkach. Przekleństwa i krzyki stra\ników rozlegały się coraz bli\ej, po chwili tu\ pod nim,
potem coraz dalej&
 Tam jest!  wrzasnÄ…Å‚ nagle jeden.  WidzÄ™ jego nogÄ™!
 Na wnętrzności i pęcherz Erlika!  mruknął Conan. Jego szczęście nie było zezowate. Było zupełnie
ślepe.
Gdy stra\nicy zaczęli niezdarnie wdrapywać się na dach, Cymmerianin skoczył na sąsiedni dom, a potem
na trzeci. Nadwątlone krokwie z trzaskiem ustąpiły pod jego stopami i Conan wpadł do pokoju poni\ej.
Wylądował przy akompaniamencie brzęku i trzasku łamanych dachówek. Natychmiast zdał sobie sprawę,
\e nie jest sam. W cieniu pod przeciwległą ścianą stał olbrzymi mę\czyzna w kosztownym błękitnym
płaszczu. Zaklął jak pospolity mieszkaniec najgorszej dzielnicy. Drugi, z krótką brodą okalającą twarz
poznaczoną dziobami po jakiejś chorobie, z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.
Uwagę Conana przyciągnął jednak trzeci mę\czyzna w szarym płaszczu zarzuconym na szkarłatną tunikę.
Jastrzębie rysy, obsydianowe oczy, ciemne włosy upstrzone na skroniach siwizną nadawały mu wygląd
urodzonego przywódcy. On te\ wydał rozkaz:
 Zabić go.
Na Croma, pomyślał Conan, sięgając po miecz. Czy wszyscy w Belverus chcą mojej śmierci? Dziobaty
poło\ył rękę na rękojeści.
 Na dole!  zabrzmiał okrzyk na dachu. Nikt w izdebce nie poruszył się, jedynie policzek dziobatego
zadr\ał w mimowolnym skurczu.  Przez tę dziurę w dachu! Sztuka srebra dla człowieka, który pierwszy
zejdzie na dół!
Mę\czyzna o ostrych rysach, z twarzą pociemniałą niczym oblicze demona mordu, podniósł dłoń o
zakrzywionych drapie\nie palcach, jakby pragnąc dosięgnąć Conana przez całą szerokość pomieszczenia.
Strona 31
Jordan Robert - Conan obrońca
Na górze rozległo się szybkie dudnienie.
 Nie ma czasu  warknął przywódca, po czym odwrócił się i wybiegł z pokoju. Pozostali dwaj poszli w
jego ślady.
Conan nie miał zamiaru ani czekać na stra\ników, ani pędzić za tamtymi. Jego oczy spoczęły na
wystrzępionej tkaninie, wiszącej na ścianie niczym gobelin. Odsunął ją i zobaczył przejście do sąsiedniego
pomieszczenia, pełnego kurzu i tym razem pustego. Kolejne drzwi wychodziły na korytarz. Gdy zamknął je
cicho za sobą, usłyszał dudnienie butów ludzi wskakujących przez dziurę w suficie.
Zakrawało na cud, ale ten korytarz prowadził prosto na ulicę. Na niej Conan nie zobaczył nikogo prócz
podstarzałego niechluja, który uchylił drzwi i obdarzył go szczerbatym, acz zapraszającym uśmiechem.
Conan wzdrygnął się i popędził dalej.
 U Thestis pierwszą napotkaną osobą był Hordo, siedzący z chmurną miną nad kubkiem wina. Conan
opadł na stołek po drugiej stronie stołu.
 Hordo, czy przysłałeś wiadomość, \e mam się z tobą spotkać  Pod Pełnią Księ\yca ?
 Co? Nie.  Hordo potrząsnął głową, nie odrywając wzroku od kubka.  Powiedz mi coś,
Cymmerianinie. Czy rozumiesz choć trochę kobiety? Przyszedłem tutaj, powiedziałem Keri, \e ma
najładniejsze oczy w Belverus, a ona trzasnęła mnie w gębę i krzyknęła, jak śmiałem twierdzić, \e jej piersi
nie są dość du\e  westchnął \ałośnie.  Poza tym nie odezwała się do mnie słowem.
 Mo\e zdołam wyjaśnić twój kłopot  rzekł Conan i po cichu opowiedział o wszystkim, co zaszło  Pod
Pełnią Księ\yca .
Hordo natychmiast zrozumiał.
 Więc to ciebie chcą dostać. Kimkolwiek są. Gdyby nie zadzgali cię ci no\ownicy, mieli to zrobić ludzie ze
stra\y miejskiej.
 Tak  zgodził się Conan.  Kiedy \ołnierze ścigali mnie tak zawzięcie, domyśliłem się, \e ich dłonie
zostały grubo posmarowane złotem. Ale nadal nie wiem, kto mógłby to zrobić.
Hordo mazał palcem w kału\y rozlanego wina. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •