[ Pobierz całość w formacie PDF ]

postaciÄ… z legend.
Ulica poszerzała się i Conan pojął, \e wkracza do tej części miasta, gdzie znajdowały się świątynie.
Ogromne budowle, nieopisanie grozne w nikłym świetle pochodni, wznosiły swe czarne kontury ku gwiazdom.
Nagle usłyszał krzyk po drugiej stronie ulicy, nieco z przodu. Krzyczała kobieta  naga kurtyzana, która
nosiła na głowie zdradzający jej profesję stroik z piór. Przyciskała się do ściany, patrząc na coś, czego
Cymeryjczyk nie mógł jeszcze dostrzec. Słysząc jej krzyk, nieliczni przechodnie stanęli jak wryci. W tej samej
chwili Conan uświadomił sobie, \e coś przed nim pełznie. Nagle zza rogu ciemnego budynku, do którego się
zbli\ał, wychynął ohydny, trójkątny łeb, a za nim, zwój za zwojem, falujące i matowo błyszczące cielsko.
Barbarzyńca wzdrygnął się na wspomnienie zasłyszanych opowieści  o wę\ach poświęconych bogu
Stygii, Setowi, który podobno sam był gadem. Takie potwory jak ten trzymano w świątyniach Seta, a gdy
zgłodniały, pozwalano im pełzać po ulicach w poszukiwaniu \eru. Ich upiorne uczty traktowano jako ofiary
składane łuskowatemu bogu.
Stygijczycy znajdujący się w zasięgu wzroku Conana, zarówno mę\czyzni, jak i kobiety, padli na kolana,
biernie oczekujÄ…c swego losu. Wielki wÄ…\ wybierze jednego, owinie go swymi splotami, zmia\d\y na krwawÄ…
miazgę i połknie, jak grzechotnik połyka mysz. Pozostali prze\yją. Taka jest wola bogów.
Lecz nie Conana. Pyton pełznął ku niemu, zapewne dlatego, \e Cymeryjczyk jako jedyny człowiek na ulicy
nie klęczał, lecz stał. Barbarzyńca chwycił za rękojeść ukrytego pod płaszczem sztyletu z nadzieją, \e oślizgły
gad ominie go. Jednak wą\ zatrzymał się przed nim i wyprę\ył straszliwie w migoczącym świetle, wysuwając i
chowając rozwidlony język, a jego zimne oczy błyszczały odwiecznym okrucieństwem gadziego rodu. Wygiął
kark, lecz nim zdą\ył rzucić się na Conana, ten wyrwał sztylet spod płaszcza i zadał błyskawiczny cios.
Szerokie ostrze rozcięło klinowaty łeb i wbiło się głęboko w gruby kark.
Conan wyrwał cię\ki nó\ i odskoczył, a olbrzymie cielsko zwijało się, prę\yło i gięło w skurczach agonii.
Stał, przez moment spoglądając na to z chorobliwą ciekawością, i słysząc jedynie świst i głuchy odgłos
walÄ…cego o kamienie gadziego ogona.
Nagle pośród grupki pora\onych wyznawców Seta rozległ się krzyk:
 Bluznierca! Zabił świętego syna Seta! Zmierć mu! Zmierć! Zmierć!
Wokół niego świsnęły kamienie i rozwścieczeni Stygijczycy z histerycznym wrzaskiem rzucili się na
Strona 58
Howard Robert E - Conan zdobywca
Conana, zaś z okolicznych domów wybiegali mieszkańcy, podejmując okrzyk. Klnąc, Conan zawrócił i
śmignął w czarny wylot zaułka. Biegł niemal na oślep, słysząc za sobą tupot bosych stóp na kamiennych
płytach i mściwe wrzaski goniących, odbijające się echem od wysokich murów. Nagle lewą ręką natrafił na
otwór w ścianie; ostro skręcił w następną, wę\szą uliczkę. Po obu jej stronach piętrzyły się pionowe, czarne,
kamienne ściany. Wysoko w górze dojrzał bladą wstęgę gwiazd. Wiedział, \e te gigantyczne mury są
ścianami świątyń. Za plecami usłyszał tumult pogoni mijającej wylot uliczki. Krzyki ucichły w oddali. W
ciemnościach przegapili wąski zaułek i pognali dalej. On równie\ ruszył wprost przed siebie, choć na myśl o
spotkaniu z następnym  synem Seta włos zje\ył mu się na głowie.
Nagle gdzieś przed sobą dostrzegł przesuwający się blask, jak ognik świetlika. Cymeryjczyk stanął,
przyciskając się do ściany i chwytając za nó\. Wiedział, co to takiego: nadchodził człowiek z pochodnią. Po
chwili był ju\ tak blisko, \e barbarzyńca mógł dojrzeć zarys ciemnej dłoni dzier\ącej \agiew i niewyrazny owal
twarzy. Jeszcze kilka kroków i tamten go zauwa\y. Król sprę\ył się dc skoku& Lecz nadchodzący przystanął.
Blask pochodni ukazał zarys drzwi, przy których manipulował nieznajomy. Otworzył je, wszedł  i zaułek
znów pogrą\ył się w ciemnościach. Ta skradająca się postać, wchodząca po ciemku bocznymi drzwiami,
śmiała w sobie coś złowrogiego; mo\e to kapłan wracał z jakiejś tajemnej misji?
Conan po omacku ruszył do drzwi. Jeśli jeden człowiek nadszedł uliczką, w ka\dej chwili mogą pojawić się
tu inni. Gdyby wrócił tą samą drogą, którą tu przybył, natknąłby się na ścigający go tłum. Tłuszcza lada chwila
mogła wrócić, odnalezć boczną uliczkę i wpaść w nią z wyciem. Cymeryjczyk czuł się osaczony przez te
strome, niedostępne mury i marzył o ucieczce, choćby musiał przy tym wedrzeć się do jakiegoś nieznanego
budynku.
Cię\kie drzwi z brązu nie były zaryglowane. Ustąpiły pod naciskiem dłoni i Conan zerknął przez szparę.
Zaglądał do wielkiej kwadratowej sali z ogromnych czarnych głazów. W wykuszu płonęła pochodnia.
Komnata była pusta. Prześlizgnął się przez próg i zamknął za sobą drzwi.
Jego obute w sandały stopy nie czyniły najl\ejszego hałasu, gdy przechodził po marmurowej posadzce.
Następne drzwi, z tekowego drewna, były lekko uchylone, i przemknąwszy przez nie z no\em w ręku
wkroczył do wielkiego, mrocznego pomieszczenia, którego ginąca gdzieś w górze kopuła była jedynie
ciemniejszą plamą u kresu czarnych ścian. Aukowate przejścia wiodły ze wszystkich stron do wielkiej, cichej
sali. Oświetlały ją dziwne lampy z brązu, rzucające łagodną, niesamowitą poświatę. Po drugiej stronie tego
ogromnego pomieszczenia widać było szerokie, pozbawione balustrady stopnie z czarnego marmuru,
wiodące wysoko w ciemność, zaś wokół, jak mroczne skalne półki, biegły cieniste galerie.
Conan zadr\ał; znalazł się w świątyni jakiegoś stygijskiego bóstwa  jeśli nie samego Seta, to niewiele
mniej odeń okropnego. I nie brakowało tu gospodarza. W środku ogromnej nawy stał czarny, kamienny
ołtarz, masywny i pozbawiony ozdób czy płaskorzezb, a na nim spoczywał jeden ze świętych gadów,
połyskując w blasku lamp ró\nobarwnymi łuskami. Wą\ nie ruszał się i Conan przypomniał sobie opowieści,
\e kapłani często trzymają te stworzenia w uśpieniu. Zrobił kilka niepewnych kroków naprzód, lecz nagle
cofnął się, nie do komnaty, którą przed chwilą opuścił, lecz do zasłoniętej aksamitną kotarą niszy. Gdzieś w
pobli\u usłyszał ciche stąpanie.
Z jednego z mrocznych podcieni wyłoniła się wysoka, mocno zbudowana postać w sandałach, jedwabnej
przepasce biodrowej i narzuconym na ramiona płaszczu. Głowę i twarz nadchodzącego kryła szkaradna
maska, o pół człowieczych, pół zwierzęcych rysach, ze szczytu której spływał pióropusz ze strusich piór.
Podczas niektórych ceremonii stygijscy kapłani występowali w maskach. Conan miał nadzieję, \e nie
zostanie odkryty, lecz jakiś szósty zmysł ostrzegł Stygijczyka. W połowie drogi do schodów, ku którym
najwidoczniej zmierzał, niespodziewanie zawrócił i ruszył w kierunku niszy. Gdy odsunął szarpnięciem
aksamitną zasłonę, z głębi wystrzeliła dłoń, zdusiła rodzący się w gardle okrzyk i wciągnęła do alkowy, gdzie
przebił go sztylet.
Kolejny krok Conana stanowił logiczne następstwo poprzednich. Zciągnął zabitemu szczerzącą kły maskę i
zało\ył na swoją głowę. Opończą rybaka nakrył zwłoki kapłana, które ukrył za kotarą, a na ramiona zarzucił
sobie płaszcz zabitego. Los zesłał mu przebranie. Całe Khemi mogło ju\ szukać świętokradcy, który śmiał
bronić się przed świętym wę\em; lecz któ\ szukałby go pod maską kapłana?
Zmiało wyszedł z alkowy i skierował się ku pierwszemu lepszemu przejściu; jednak nie zdą\ył zrobić pół
tuzina kroków, gdy znów obrócił się na pięcie, wyostrzonymi zmysłami szukając zródła zagro\enia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •