[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Virtus laudata crescit i podpis odbity gumowÄ… pieczÄ…tkÄ…:  Mgr Henry Beckley,
Kierownik Prywatnych Kursów Korespondencyjnych . Ksiądz usiadł na schodkach
werandy. Wszędzie panowała cisza. Na opuszczonej plantacji bananowej nie było
śladu życia, poza sępem, który jeszcze nie stracił nadziei. Indianin mógł być
przywidzeniem. Po posiłku chwilka lektury - pomyślał ksiądz z melancholijnym
humorem i otworzył książkę na chybił trafił. A więc dziewczynce było na imię Coral.
Myślał o sklepach w Vera Cruz pełnych korali, twardych, kruchych kamieni, które z
jakiegoś powodu uważano za nader odpowiednie dla małych dziewcząt po pierwszej
komunii. Czytał:
Z bagien, gdzie łyski żyją i czaple,
W nagłym porywie wychynę;
żarzę się najpierw pośród paproci
i z błyskiem sunę w dolinę.
Był to bardzo niejasny wiersz Tennysona, pełen słów, które wyglądały jak
esperanto. Więc taka jest angielska poezja - myślał. Dziwne. Odrobina poezji, jaką
znał, miała za przedmiot głównie mękę, żal i nadzieję. Wiersz kończył się
filozoficzną nutą:  ludzie przychodzą, ludzie odchodzą. Ale ja żyję na wieki . Banał i
fałsz słów  na wieki zgorszyły go nieco, taki wiersz nie powinien znajdować się w
rękach dziecka. Sęp - zakurzony i samotny kształt - rozglądając się opadł na
podwórze. Co jakiś czas unosił się leniwie z ziemi i opadał o dwadzieścia metrów
dalej. Ksiądz czytał:
 Wróć tu! Ach, wróć tu! - wołał w żałości,
gdzie toń się burzy wezbrana -
a góralowi twemu przebaczę,
córko ma, córko kochana.
To zrobiło na nim większe wrażenie, ale jak i tamto nie nadawało się chyba
dla dzieci. W słowach pisanych obcym językiem wyczuwał ton prawdziwej
namiętności. Samotny i osaczony powtarzał sobie ostatni wiersz:  Córko ma, córko
kochana . Te słowa zdawały się zawierać cały żal, tęsknotę i nieszczęśliwą miłość,
jaką sam odczuwał.
Najdziwniejszą rzeczą było to, że w ową gorącą noc, spędzoną w natłoku celi,
z głową starca na swoim ramieniu, wkroczył do kraju opuszczenia, jak gdyby umarł, a
teraz wędrował po jakiejś otchłani, bo nie był ani dostatecznie dobry, ani dostatecznie
zły... %7łycie już nie istniało... Nie chodziło tu tylko o plantację bananową. Teraz, gdy
burza nadeszła i gdy rozpaczliwie szukał schronienia, dobrze wiedział, co znajdzie -
nic.
Szałasy ukazywały się w świetle błyskawic, chwiały się przez chwilę i z
powrotem znikały w napełnionej grzmotami ciemności. Deszcz jeszcze nie padał.
Nadciągał od zatoki Campeche wielkimi płachtami, ogarniając cały kraj
nieubłaganym pochodem. Zdawało mu się, że słyszy go w przerwach pomiędzy
grzmotami - ogromny szum sunący na przełaj ku górom, które były już tak blisko, nie
dalej niż trzydzieści kilometrów. Doszedł do pierwszego szałasu. Drzwi były otwarte
i, gdy zamigotała błyskawica, stwierdził, że tak jak przypuszczał, nie było tam
nikogo. Jedynie kupa kukurydzy, w której coś szarego ruszało się niewyraznie: może
szczur. Pobiegł do następnego szałasu, ale i tam było to samo - kukurydza i nic poza
tym, jak gdyby wszelkie życie ludzkie cofało się przed nim, jak gdyby Ktoś
postanowił, że odtąd ma być sam, zupełnie sam. Deszcz właśnie dosięgnął polany.
Wyszedł z lasu i sunął niby gęsty, biały dym, zupełnie jak nieprzyjaciel starannie
pokrywający cały teren chmurą gazu, żeby nikt nie uszedł. Deszcz rozprzestrzenił się
i trwał niezbyt długo, jak gdyby nieprzyjaciel miał w ręku stoper i znał co do sekundy
granice wytrzymałości płuc. Dach przez chwilę powstrzymywał deszcz, potem zaczął
przeciekać. Gałęzie ugięły się pod naporem wody i rozsunęły. Przez pół tuzina dziur
deszcz spływał czarnymi strugami. Potem ulewa ustała i tylko kapało z dachu. Deszcz
oddalił się, osłoniony na flankach błyskawicami niczym ogniem zaporowym. W ciągu
paru minut dosięgnie gór. Jeszcze kilka takich burz, a będą nie do przebycia. Był
bardzo zmęczony po całodziennym marszu. Znalazł suche miejsce i usiadł. W świetle
błyskawicy mógł objąć wzrokiem polanę. Wszędzie dokoła słychać było łagodny
odgłos kapiących kropel. Panował niemal spokój, ale niezupełnie. Spokój wymagał
towarzystwa ludzi. Jego samotność była jak grozba rzeczy, które miały nadejść.
Wtem - bez żadnego widocznego powodu - przypomniał sobie deszczowy dzień w
amerykańskim seminarium: okna biblioteczne zamglone oparem kaloryferów,
wysokie półki statecznych książek i pewien młody człowiek - cudzoziemiec z Tuscon
- rysujący palcem swoje inicjały na szybie. To był spokój. Patrzył na to teraz z
zewnątrz, bez wiary, że go jeszcze kiedykolwiek odnajdzie. Stworzył sobie swój
własny świat: puste, rozwalone szałasy, oddalająca się burza i powracający strach.
Strach, bo jednak mimo wszystko nie był samotny. Na zewnątrz ktoś ostrożnie się
ruszał. Co chwila szedł parę kroków i stawał. Pogrążony w apatii ksiądz czekał,
krople z dachu nieustannie kapały. Pomyślał o Metysie węszącym po mieście w
poszukiwaniu naprawdę murowanej okazji, by go wydać. Jakaś twarz spojrzała na
niego przez drzwi szałasu i szybko się cofnęła: twarz starej kobiety, choć z
Indiankami nigdy na pewno nie wiadomo: równie dobrze mogła mieć nie więcej niż
dwadzieścia lat. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Uciekła przed nim w ciężkiej
workowatej spódnicy, a jej czarne warkocze podskakiwały niezgrabnie. Widocznie
jego samotność miała być zakłócona tylko przez te nieuchwytne twarze, przez te
istoty wynurzajÄ…ce siÄ™ jak gdyby z epoki kamiennej i uciekajÄ…ce przy pierwszym
spotkaniu. Ogarnęła go niechęć i gniew. Ta nie ucieknie. Pogonił ją przez polanę,
rozpryskując kałuże, ale że zaczęła biec wcześniej i nie wstydziła się swego strachu,
dopadła lasu przed nim. Szukanie jej tam nie miało sensu. Wrócił do najbliższego
szałasu. Nie był to ten sam, w którym schronił się poprzednio, ale tak samo był pusty.
Co się stało tym ludziom? Dobrze wiedział, że te mniej lub więcej dzikie obozowiska
były tylko tymczasowe. Indianie zazwyczaj uprawiali mały skrawek ziemi, a gdy
wyjałowili na pewien czas glebę, po prostu przenosili się gdzie indziej. W ogóle nie
znali się na płodozmianie, ale przenosząc się zabierali ze sobą kukurydzę. To, co
widział, wyglądało raczej na ucieczkę przed przemocą lub zarazą. Słyszał o takich
ucieczkach w wypadku choroby, a oczywiście najgorsze było to, że wszędzie, gdzie
szli, przenosili z sobÄ… zarazÄ™. Czasem ulegali panice, niczym muchy na szybie, ale
uciekali dyskretnie, ukrywając to przed wszystkimi i tłumiąc swój niepokój. Odwrócił
się znów markotnie, żeby spojrzeć na polanę, i zobaczył, że Indianka skrada się z
powrotem ku szałasowi, w którym schronił się na czas deszczu. Zawołał na nią ostro i
znów niezgrabnym biegiem uciekła w stronę lasu. Jej niezdarne ruchy przypominały [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •