[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sobie przy okazji palce), dodał więcej masła i pozwolił bułeczkom niemal sczernieć. Potem
odstawił je do wystygnięcia. Przed podaniem trzeba jeszcze nadziać je na widelec i opiec lekko
nad ogniem. Potem wyszukał najlepszą wędzoną szynkę, którą pokroił w cienkie plasterki i
przyrumienił w mieszaninie wina, masła i kminku.
- Najlepsza byłaby ziemska szynka. Taka z Virginii. Albo Kerry.
Pattipong zachichotał.
- Nie wiedziałem, że byłeś kiedyś na Ziemi!
Raschid wyglądał na zmieszanego.
- Chyba raczej nie byłem. - Nagle uśmiechnął się szeroko. - Powiedział pan...
- Powiedziałem coś normalnie? Trudno, wpadłem. Normalna mowa to kłopoty. Jak jaja. Tylko
smród. Poza tym... gdy mówisz monosylabami, ludzie myślą, że mało co chwytasz. Nie uważają
przy tobie na języki. Sądzą, że i tak nie pojmiesz treści rozmowy. A tutaj dobrze jest
wykorzystywać każdy atut.
Miał rację. Mimo że ruch w jadłodajni zmalał, dzielnica portowa tętniła życiem. Pełno w niej było
zabijaków, dziwek, marynarzy i zwyczajnych włóczęgów szukających rozrywki. Potrafili robić
zakłady o to, jak długo potrwa, nim leżąca w rynsztoku ofiara wykrwawi się na śmierć. Pattipong
trzymał zawsze za kontuarem długi, porządnie naostrzony nóż.
Raschid wrócił do swego przepisu. Przyrumieniona szynka trafiła do rozgrzanego piecyka. Wziął
sok cytrynowy, pieprz, szczyptę soli i trzy żółtka i wymieszał mikserem. Stopił masło w rondelku.
Teraz zaczął działać na wyczucie. Przypiec bułeczki... jajka do wrzątku... bułeczki gotowe...
szynka na bułeczki... dokładnie dwie i pół minuty... jajka na szynkę. Znowu włączył mikser i zaczął
mieszać płynne masło. Policzył do dwudziestu, wyłączył maszynkę i polał jajka sosem.
- Voila, panie Pattipong.
Pattipong skosztował ostrożnie.
- Niezłe - mruknął. - Ale jajka.
Po raz pierwszy Raschid podał swoje danie marynarzowi dość pijanemu, by posłużyć za króliczka
doświadczalnego. Gość spróbował, spojrzał zdumiony na talerz i błyskawicznie wchłonął całą
porcję. Zaraz potem zamówił dokładkę. Przysięgał, że od tego żarcia wytrzezwiał i może zacząć
pić od nowa.
- Lekarstwo na upicie? Może być wielki wynalazek. Leczyć choroby... Sprzedaż wysyłkowa.
- Nie chrzań! - warknął Raschid.
Marynarz wrócił następnego dnia z sześcioma kumplami.
Portowa policja zaczęła zaglądać w porze lunchu. Raschid czuł się w ich obecności niepewnie,
sam nie wiedział czemu. Gliniarze jedli, rzecz jasna, na kredyt. Czas nudy dobiegł końca. Raschid
zaczął serwować kolejne dania: tak zwane chili i inne, nazywane przez niego  radioaktywna
kura . Przekonał Patiponga, że goście oczekują czegoś więcej niż tylko szybkiej, portowej
wyżerki. Dotąd menu składało się z takich właśnie, nieskomplikowanych dań.
- Ty mów. Ja słucham. Rób curry. Jak matka robiła. Goście próbują, ja się śmieję. Mam swoją
zemstę za całe to gadanie.
Curry u Pattiponga nie było doskonałe, ale i tak zasługiwało na wyróżnienie.
- Wiesz, czemu cię słucham? - spytał Pattipong.
Wskazał kuchenne okienko. Raschid zerknął. Sala była pełna. Pattipong musiał nawet dostawić
kilka stolików na chodniku przed lokalem. Raschid już wcześniej zauważył, że przybyło mu
roboty, jednak nie wiedział, że jego kuchnia cieszy się tak wielkim powodzeniem. Goście też
wyglądali inaczej. Szemrany element wprawdzie nie zniknął, ale przybyło nieco facetów w
garniturach, czasem mignął mundur władz portowych. Raschid dojrzał nawet pomarańczowe szaty
dwóch sekciarzy, tych od Wiecznego Imperatora. Działali na niego podobnie jak policjanci. I też
nie wiedział, czemu.
-  Odlotowa stała się modna. Dzielnica podła... ale żarcie od jakiegoś czasu dobre. Potem znajdą
sobie nowe miejsce. Tak już bywało. Będzie znowu. Kto by spamiętał. Uważać. Nie zrażać stałych
gości. Ci ludzie tam... jak owady... bzz, bzz... z kwiatka na kwiatek. - Dość żartów. Do roboty.
Raschid wrócił do piecyka. Kolejne zamówienie na cesarskie jajka, żeby je piekło pochłonęło.
Pomału zaczynał podzielać niechęć Pattiponga do nabiału. Cieszył się, że pryncypał robi pieniądze.
Dla niego osobiście nie miało to jednak znaczenia. Miał wrażenie, jakby... czekał. Na kogoś? Na
coś? Nie wiedział. Inni też zauważyli, że dobrze im się powodzi. Było już bardzo pózno. Dotąd
 Odlotowa była wcześnie otwierana i zamykana, ale i to musiało się zmienić. Koło północy lokal
bywał wciąż pełen porządnie ubranych gości. Raschid miał dość. Jak tylko skończył czyścić i
oliwić grill, na ostatnich nogach szedł do swojego pokoiku. Jeden głębszy i spać. Ostatnio miał
pomocnika, piekarza. Jeden z niezliczonych krewnych pryncypała miał się podszkolić przy
Raschidzie. I szło, owszem, jak w balecie po amputacji obu nóg... Usłyszał jakiś hałas dobiegający
z sali. Podniesione głosy... Pewnie kolejny napad. Pattipong trzymał w kasie trochę drobnych na
takie okazje, resztę utargu zamykał od razu w porządnym sejfie z szyfrem. Bezpieczniej było dać
kilka doków niż wdawać się w bójkę. Rano szeptał parę słów policjantom, którzy znajdywali
złodzieja i albo odbierali mu forsę albo, jeśli wszystko już wydał, łamali palce ku przestrodze. Ta
kłótnia brzmiała inaczej.
Raschid wziął ciężki topór rzezniczy i podszedł do drzwi kuchni. Tam odłożył narzędzie na
poręczną półeczkę i zajrzał na salę. Od razu zrozumiał, co się dzieje. Ujrzał czterech byczków.
Krzykliwie ubranych, z fałszywymi uśmiechami. Wyglądali naprawdę groznie. Zbliżył się do
Pattiponga.
- Wracaj do garów - usłyszał od jednego z żuli. - Nie twoja sprawa.
- Ochrona? - spytał Raschid, ignorując typa.
Pattipong przytaknÄ…Å‚.
- Płacimy. Bez smrodu. Meble całe. Goście bezpieczni.
- Znasz ich?
- Ejże, kazaliśmy ci się wynosić.
- Nie widziałem ich przedtem. Nowi. Bez powiązań. Teraz u nich krewa. Stary boss w pierdlu.
Kandydaci na nowego biją się o stołek.
- Przestań nawijać. Złożyliśmy propozycję. Grzecznie byłoby odpowiedzieć.
Pattipong spojrzał na Raschida.
- PÅ‚acimy?
Raschid wolno pokręcił głową i cisnął ciężką szklaną misą prosto w jednego z napastników.
W tej samej chwili Pattipong przywalił drugiemu dryblasowi. Prosto w podbródek.
Gość zachwiał się i padł na podłogę.
Trzeci złapał krzesło. Zdążył je podnieść, ale Raschid schylił się i uderzył bykiem. Tamten jęknął,
krzesło upadło. Cios dwoma pięściami w kark ostatecznie załatwił sprawę. Pattipong sięgał właśnie
po nóż, ale w tym momencie reguły gry uległy zmianie. Ostatni oprych uniósł dłoń do pasa.
Pistolet. Raschid wiedział, że nie musi się spieszyć. Płynnym krokiem cofnął się ku drzwiom
kuchni, namacał trzonek topora. Widział, jak broń wędruje coraz wyżej, a palec zbliża się do
spustu... Wprawnie rzucony topór wbił się z chrzęstem w czaszkę mężczyzny. Pattipong szybko
podszedł do drzwi.
- %7Å‚adnych glin.
Wrócił i pokiwał głową nad pobojowiskiem.
- Niedobrze.
- Przepraszam, ale ten tutaj...
- Nie rozumiesz. Dobrze, że nie żyje. yle, że nabrudził. Dwie, trzy godziny sprzątania. Długi
dzień. Chciałem spać. - Podszedł do komunikatora. - Wezwę kuzyna. Zabierze ciała. Zostawi
przed posterunkiem. Niech ci trzej wyjaśnią sami, co się stało z czwartym.
Wystukał numer.
- Dobrze walczysz. Jak na kucharza.
Raschid spoglądał na nieprzytomnych i pojękujących bandziorów, na ludzkie szczątki i kałużę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •