[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niepewnie i bardziej z przyzwyczajenia niż z idealnego wyczucia.
Wiatr zamarł na moment, użyczając małej talpejskiej dolince chwili niebiań-
skiego spokoju. Namiot na krótko stanął nieruchomo, a z jego wnętrza powoli,
niczym macka dociekliwej ośmiornicy, wypełzła ręka i poczęła obmacywać skały.
Dłoń dotykała porośniętej powierzchni według określonego wzoru, w regularnych
odstępach. Szukała.
Kilka cali na prawo od niej leżało małe, dziwaczne urządzenie, pomysłowo
sklecone z kawałków drutu i dwóch denek z zielonych butelek po piwie. Dłoń do-
tknęła go i błyskawicznie porwała ze skały, gdzie zostało niezdarnie upuszczone
poprzedniego wieczora. Wiatr zawiał ponownie. Wewnątrz namiotu coś z niezwy-
kłym wysiłkiem poruszyło się i po bolesnej, artretycznej walce namiot z trudem
wypluł ze swoich wnętrzności małego, niezwykle obdartego człowieczka, łypią-
cego zza pary dwóch ciemnozielonych szkieł. Zaspany człowieczek podrapał się
po głowie i ziewnął, mrugając w świetle poranka. Wepchnął dłonie głęboko w nie-
chlujne kieszenie i westchnął westchnieniem starego, zmęczonego poszukiwacza,
który spędził całe życie na bezskutecznym szukaniu złota. Pogrzebał w kieszeni
i wydobył z niej wszystko, co miał do jedzenia. Ponuro spojrzał na suchą skórkę
od chleba o konsystencji pumeksu i zatęsknił za boczkiem. Kruchym, smażonym
boczkiem i jajkami. Rozejrzał się wokół po posępnej dolince i splunął.
 Jeszcze jeden dzień, to wszystko! Tylko jeden. Mam dość!  wykrzyczał,
spoglÄ…dajÄ…c ku niebiosom.
Sukces zawsze czekał na Poszukiwacza tuż za następnym wzgórzem, zaraz za
tym głazem albo o tu, w tym strumieniu. Nigdy na końcu jego kilofa.
Z wyjÄ…tkiem jednego razu.
Musiało minąć już ponad dwadzieścia lat, odkąd ujrzał je kątem oka. W po-
bliskich górach naprawdę natrafił na złoto. Pokład kwarcu biegł ukośnie wzdłuż
ściany klifu, błyszcząc i iskrząc się ku niemu srebrem i bielą, gdy go mijał. Do
momentu gdy Poszukiwacz nagle przestał go mijać. Jeden srebrnobiały błysk nie
był. Nie był srebrno-biały, ma się rozumieć. Utrzymując stopy w miejscu, odchylił
34
się do tyłu i obserwował srebrnobiałe błyski, licząc je: srebrnobiały, srebrnobiały,
złoty! Zapamiętał miejsce złotej iskierki, chwycił kilof i ruszył biegiem w kierun-
ku wielkiej ściany klifu. Przez głowę przebiegały mu myśli o żyle złota ciągnącej
się milami wewnątrz skały, o tonach kruszcu, które mógł wydobywać, o wielkich
bogactwach!
Wstrzymał oddech, uniósł kilof i uderzył. Odrobina złota odpadła od klifu
wraz z kawałkiem kwarcu wielkości dłoni. Poszukiwacz popatrzył z niedowie-
rzaniem, uszczypnął się, przetarł oczy, dla efektu raz czy dwa przeklął i spojrzał
ponownie.
Tu, w jego ręce, znajdował się pierwiastek, którego poszukiwał, złote runo
jego dobrowolnej wyprawy, materia jego snów. Powinien być szczęśliwy. Co tam
szczęśliwy, upojony dojmującą radością!
W głębi duszy był. Ale byłby znacznie szczęśliwszy, gdyby znalazł choć odro-
binkę więcej. Niewiele, nie był chciwy. W obecnym stanie rzeczy to, co wydobył,
całe jego złoto, nadawało się w sam raz do przetopienia na jeden, góra dwa pier-
ścionki. Dla nowo poślubionej ameby.
Obrócił kwarc w ręce i porzucił marzenia.
Przez lata ten kawałek złota, nie większy niż łuska motylego skrzydła, stał się
jego maskotką. Raz znalazł złoto. Może mu się to przydarzyć ponownie.
Ta myśl napędzała go.
Aż do dzisiaj.
Lata zrobiły swoje. Był zmęczony, miał dość, a teraz poczuł się bardzo, bar-
dzo stary. Ostrożnie wsunął maskotkę do niechlujnej kieszeni obdartego płaszcza,
złożył namiot, po raz ostatni zarzucił na ramię kilof wraz z plecakiem i wyruszył
na ostatni dzień poszukiwań.
* * *
Trzy pary czarnych, oleistych oczu, osadzonych w żółtawych pyszczkach, od-
bijało sześć małych zachodów słońca. Srebrne mgiełki wąsów drgały nerwowo na
każdym puszystym policzku.
Coś poruszało się między nimi.
CoÅ› niespokojnego.
Delikatny szelest wrzosów oznajmiał przybycie kolejnych czterech żółtawych
gryzoni. Zaraz za nimi nadeszły dwa następne, poprzedzały następną małą grupkę.
I kolejne, i. . .
35
Przebyły wiele mil, by zebrać się na klifie. Coś je tu ściągnęło. Coś niema-
terialnego niczym dym i nieodpartego niczym żądza. Wszystkie, które usłyszały
zew, były mu posłuszne.
Gdy słońce błysnęło ostatnimi fotonami dnia i utonęło za horyzontem, sta-
ry i niechlujny osobnik zawrócił do dolinki. Znalazł odpowiednie miejsce, zdjął
plecak i zaczął ustawiać chybotliwą konstrukcję z patyków i nadgryzionej zębi-
skami czasu płachty, która służyła mu za namiot. Setki oczu przyglądały się temu
z wysoka z niemrugliwą ciekawością właściwą gryzoniom.
Czuwały, obserwując, jak lodowaty, srebrzysty księżyc cicho wschodzi na
niebo i pozostaje tam całą noc. Czekały. Obserwowały. Jedynym ruchem było
gorączkowe drganie mnóstwa wąsików i  ponad główkami gryzoni  ciągłe
przemieszczanie się po ciemnym, atłasowym niebie ciał niebieskich popychanych
orbitalnymi silnikami.
* * *
Noc minęła szybko, nie znajdując powodów do dalszego pałętania się po świe- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •