[ Pobierz całość w formacie PDF ]

znalazła jednak zatrudnienie na niższych szczeblach redakcyjnej hierarchii lub radziła
sobie, jak ja, w charakterze wolnych strzelców. Przynosząc ujmę, ale także
świadcząc o sporych kwalifikacjach przylgnęła do nich  a więc i do mnie  legenda,
ze byliśmy korespondentami wojennymi jako członkowie kompanii propagandy, w
związku z czym chciałbym w tym miejscu przypomnieć, ze z grubsza biorąc, czy to w
lotach nad Anglią w kabinie He-111, czy jako reporterzy na pierwszej linii frontu,
zginęło tysiąc naszych kolegów.
Wśród nas, którzyśmy przeżyli, z czasem coraz natarczywiej dochodziło do głosu
pragnienie spotkania A więc, po pewnym wahaniu, zająłem się organizacją.
Uzgodniliśmy, ze będzie obowiązywała powściągliwość relacji. Nie należało
wymieniać nazwisk, niedopuszczalne miały być osobiste porachunki. Chcieliśmy
zupełnie normalnego spotkania koleżeńskiego, na podobieństwo owych zgromadzeń
z lat powojennych, na których spotykali się kawalerowie Krzyża Rycerskiego,
żołnierze tej czy tamtej dywizji, ale także byli więzniowie kacetów. Ponieważ ja będąc
jeszcze żółtodziobem tkwiłem w tym od samego początku, to znaczy od kampanii
polskiej, i nikt nie podejrzewał mnie o urzędniczenie w Ministerstwie Propagandy,
cieszyłem się pewnym poważaniem. W dodatku wielu kolegów pamiętało moje
pierwsze teksty pisane zaraz po wybuchu wojny a poświęcone 79 batalionowi
saperów 2 dywizji pancernej podczas bitwy nad Bzurą, z budowaniem mostów pod
ostrzałem nieprzyjaciela, i wypadowi naszych czołgów niemal do samej Warszawy,
przy czym ton nadawały loty nurkowców widziane z perspektywy zwykłego piechura.
Bo ja zawsze pisałem tylko o żołnierzach z oddziału, biednych frontowych wojakach i
ich raczej cichym bohaterstwie. Niemiecki piechur. Jego codzienne marszowe
wyczyny na zakurzonych polskich drogach. Proza żołnierskiego znoju. Wciąż za
wyrywającymi się do przodu czołgami, oblepieni gliną, spaleni słońcem, ale zawsze w
humorze, nawet jeśli po krótkim boju niejedna paląca się jasnym płomieniem wioska
ukazywała prawdziwe oblicze wojny. Albo moje nie pozbawione współczucia
spojrzenie na nie kończące się kolumny wziętych do niewoli, pobitych z kretesem
Polaków&
No cóż, ta niekiedy refleksyjna tonacja moich korespondencji stanowiła chyba o
wiarygodności. Przy tym niejedno wykreśliła mi cenzura. Na przykład kiedy mój opis
spotkania naszych szpic pancernych z Rosjanami koło miejscowości Mosty Wielkie
tchnął ponad miarę  braterstwem broni . Albo kiedy w moim ujęciu brody starych
%7łydów w chałatach wypadły w swoim komizmie zbyt sympatycznie. W każdym razie
kilku kolegów z tamtych czasów potwierdziło mi na spotkaniu, że moje polskie
artykuły, jeśli chodzi o żywą plastyczność, nie różnią się od tego, co w ostatnim
okresie pisywałem dla jednego z czołowych magazynów ilustrowanych, czy to z
Laosu, Algierii czy Bliskiego Wschodu.
Po załatwieniu spraw związanych z zakwaterowaniem przeszliśmy swobodnie do
koleżeńskiej rozmowy. Tylko pogoda nam nie sprzyjała. O przechadzce brzegiem
morza lub spacerze w stronę przybrzeżnych płycizn nie było co myśleć. My,
przywykli wprawdzie mierzyć się z każdym klimatem, okazaliśmy się zwykłymi
piecuchami, siedzieliśmy wokół zapalonego kominka przy grogu i ponczu, których
gospodarz nam nie żałował. A więc omawialiśmy kampanię polską. Wojna
błyskawiczna. Osiemnaście dni.
Kiedy padła Warszawa, wielkie gruzowisko, jeden z Byłych, który jak mówiono, miał
się czym pochwalić w kolekcjonowaniu dzieł sztuki i w ogóle w interesach, rozwlekle
i coraz bardziej grzmiąco uderzył w inny ton. Uraczył nas cytatami z korespondencji,
które pisał na pokładzie U-boota i wydał pózniej w książce pod tytułem  Aowcy na
oceanie z przedmową wielkiego admirała: Piąta wyrzutnia gotowa!  Torpeda w
śródokręciu!  Doładować&  To naturalnie było bardziej wyraziste niż moi zakurzeni
piechurzy na bezkresnych polskich gościńcach&
1940
Na Sylcie mało co widziałem. Jak się rzekło, pogoda pozwalała co najwyżej na
krótkie wędrówki w stronę List albo w odwrotnym kierunku, w stronę Hórnum. Nasz
osobliwy Związek Byłych, jakby od czasu odwrotów wszystkim władzę w nogach
odjęło, zasiadał wokół rozpalonego kominka, paląc i pijąc. Każdy grzebał we
wspomnieniach. Jeśli jeden zwycięsko przemierzał Francję, to drugi wyjeżdżał z
bohaterskimi czynami spod Narviku i z fiordów Norwegii. Wydawało się, że każdy
musiał przeżuwać artykuły ukazujące się w swoim czasie w  Adlerze , pisemku
Luftwaffe, czy  Signalu , magazynie ilustrowanym Wehrmachtu z efektowną szatą
graficzną: kolorowy druk, nowoczesne łamanie, rozpowszechnione wkrótce w całej
Europie. Z fotela naczelnego redaktora kurs  Signalu wytyczał niejaki Schmidt. Po
wojnie, oczywiście pod innym nazwiskiem, nadawał ton Springerowskiemu
 Kristallowi . A teraz nas spotkała wątpliwa przyjemność jego wytrwałej obecności.
Musieliśmy wysłuchać kazania, jakie wygłosił na temat  podarowanych zwycięstw .
Chodziło o Dunkierkę, dokąd uciekł cały brytyjski korpus ekspedycyjny: blisko
trzysta tysięcy miało się czym prędzej zaokrętować. Niegdysiejszy Schmidt, którego
nazwiska nie należy wymieniać, wciąż jeszcze kipiał oburzeniem:  Gdyby Hitler nie
zatrzymał korpusu pancernego Kleista pod Abbeville, lecz pozwolił czołgom
Cuderiana i Mansteina przebić się do wybrzeża, gdyby wydał rozkaz zajęcia plaż i
zaciągnięcia saka, to Anglicy straciliby całą armię, nie tylko jej wyposażenie. Wojnę
można by było rozstrzygnąć we wczesnej fazie, ba, Brytyjczycy nie mieliby czym
odeprzeć inwazji. Ale najwyższy wódz podarował zwycięstwo. Myślał pewnie, że musi
oszczędzić Anglię. Wierzył w rokowania. Ba, gdyby nasze czołgi wtedy&
Tak biadał niegdysiejszy Schmidt, aby potem zapaść w ponure rozmyślania, ze
wzrokiem utkwionym w płonącym kominku. Nie interesowało go to, co inni mieli do
powiedzenia na temat manewrów oskrzydlających i brawurowej techniki walki. Na
przykład był taki, co w latach pięćdziesiątych utrzymywał się na powierzchni dzięki
zeszytom o przygodach żołnierskich wydawanym przez oficynę Bastei-Lbbe, a teraz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl