[ Pobierz całość w formacie PDF ]

słyszę hałas silnika. Zastanowiłem się, czy to nie Massonneau
139
pojechał za mną, czy jego opowieść nie miała na celu obser-
wowanie moich reakcji, uśpienie mojej czujności, czy nie
żywił jakichś wątpliwości (zbrodniarze, pomyślałem, niemo-
gący się powstrzymać, by nie powrócić na miejsce zbrodni,
czy coś w tym rodzaju. Odwieczne sprężyny psychologii, typu
jego teoria o pragnieniach i potrzebach). Pomyślałem o tym,
co mi powiedział:  Nikt nie będzie uczył sprytu szczwanego
lisa . To Massonneau był tym szczwanym lisem. Jego papie-
ros mógł być sztuczką, zasłoną dymną, zza której mógł anali-
zować moje reakcje.
Nasłuchiwałem, ale byłem sam. To, co wziąłem za samo-
chód, było silnikiem żurawia manewrującego w ogrodzie
dawnej proboszczówki, w którym restaurowano bramę. Sły-
szałem krzyki dzieci z przedszkolnego podwórka. Po porannej
szarości niebo znów zrobiło się przejrzyste. Było piękne zi-
mowe popołudnie. Wszystko w normie. Ludzie palili liście.
Unoszący się w powietrzu dym zdawał się napływać znikąd.
Kominy elektrowni spowijał biały pióropusz pary i odbijał się
w wodzie pośrodku rzeki małym krążkiem podobnym do ob-
Å‚oku.
Zimą Brzezinę i cmentarz widać było z dalszej odległości.
Za murem, dokładnie na linii swoich oczu, widziałem szczyty
krzyży, wyrazne na tle nieba. W świetle dziennym utraciły
gotycki wygląd i cmentarz z tymi równymi kwaterami, z ogo-
łoconymi przez zimę z kwiatów parcelami tchnął nieuchwyt-
nym smutkiem ogródków działkowych na obrzeżach miast.
Suche dni sprawiły, że znów można było korzystać ze
ścieżki. Ruszyłem wzdłuż muru posiadłości. Kiedy dotarłem
do bramy, zobaczyłem, że okiennice pozostały zamknięte.
Miejsce spowijała atmosfera coraz większego zniszczenia. Z
dachu spadło kilka dachówek, a stropy dla ochrony przed wodą
140
deszczową osłonięto brezentem. Z jednego z kasztanów w alei
poderwał się pionowo w górę jakiś ptak, sroka albo kos. Od-
frunÄ…Å‚ w kierunku wyspy.
Przez chwilę w przystępie swoistego przywidzenia pomy-
ślałem nawet, że nic się nie stało, że zaraz znów ją zobaczę, że
po prostu stanie na końcu alei, że ruszy między nagimi drze-
wami, niedającymi w to zimowe popołudnie żadnego cienia,
że będzie miała na sobie ten sam trencz zawiązany paskiem w
talii. Wspominałem nonszalancki, pełen wdzięku krok, jakim
się poruszała, kołysząc torebką, tę nieuchwytną aurę, która ją
spowijała, to, jak kochała tańczyć. Spalać się żywcem i do-
prowadzić do zguby biednego faceta, który Bóg wie, co sobie
roił, który musiał myśleć o niej wieczorami, kiedy wychodził
ze swojego biura w elektrowni, kiedy jechał swoim roverem
wzdłuż Loary, kiedy szedł po kolacji do ogrodu na papierosa.
(Widziałem żarzący się koniuszek, widziałem, jak czeka, jak
nerwowym ruchem wyjmuje komórkę, wybiera numer, który
zna na pamięć, tymczasem wilgoć wieczoru, chłodne powie-
trze jesieni przenikało zogromniałą w ciemnościach roślin-
ność, a N. i okolice, i Loarę, okrywał całun szerokiego jasnego
nieba, na tle którego barki na rzece wydawały się całkiem
czarne).
I przypomniałem sobie mężczyznę, który był z nią tego
póznego letniego popołudnia, kiedy spadła z roweru i zadzwo-
niła do drzwi mojego ojca - wysokiego milczącego faceta,
czującego się nieswojo. Podtrzymywał ją, żeby mogła wejść
na schodki w korytarzu. Nie usiadł, stał odwrócony tyłem
obok małej lampki, której ojciec nigdy nie gasił, a za nim
dziewczyna na krześle, z zakrwawionym kolanem, cicho pła-
kała, zatracając się w bólu powolnym i dalekim, równie
141
niezrozumiałym, jak jej uniesienie w tańcu.
Marie-Hélène, pomyÅ›laÅ‚em. Marie-Hélène.
Zbliżając się do cmentarza, zobaczyłem napis. Massonneau
był dobrze poinformowany. Pośrodku poręczy wisiała na łań-
cuchu plansza:  Dom na sprzedaż . A na niej wielkimi litera-
mi numer telefonu. Pomyślałem, że w końcu dom kupi jakiś
Anglik - stać ich na to - któremu nikt nie powie prawdy. Lu-
dzie z N. nie bratajÄ… siÄ™ z obcymi.
Spali fotografie, papiery. UporzÄ…dkuje park; wytnie papro-
cie.
Historia dobiegła końca.
Trawa była wyblakła, sfatygowana, jak to zimą, pełna gru-
dek żwiru, pokryta bezlikiem małych zwiniętych liści.
W anemicznym, zamglonym słońcu popołudnia ramiona
grających w krążki sprawiały wrażenie białych, zwietrzały
kamień miał w sobie matowość gipsu. Przez dłuższą chwilę
wpatrywałem się w podeszwy ich stóp uniesionych w biegu, w
ich wyprężone ramiona, w ich usta rozchylone w nieokreślo-
nym zachwycie, w blade światło słońca.
Potem okrążyłem dom i ścieżką między murami zszedłem
aż do rzeki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •