[ Pobierz całość w formacie PDF ]

inny na jego miejscu zrobiłby to samo? Na pewno nic. Poszedłby opchnąć gdzieś na flaszkę, i cześć.
Po obiedzie czas jakoś szybciej zleciał. Nikt nie zdążył nawet się obejrzeć, kiedy Miętus uderzył w szynę na
fajrant.
Skończono robotę. Pozbierano narzędzia i poukładano je starannie w skrzynkach.
Pakamera znowu się zapełniła. Ludzie myli się. Przebrali w wyjściowe ubrania. Przepychali przed kawałkiem
stłuczonego lusterka przybitego gwozdzikami do ściany.
Co młodsi układali starannie  fale" na głowach. Miętus jako ostatni zamykał pakamerę na ciężką, zardzewiałą
kłódkę i wszyscy jak jedna wielka rodzina wychodzili z budowy.
Za bramą ściskali sobie ręce, wypowiadając sakramentalne:  do jutra", i rozchodzili się. Każdy w swoją stronę.
Po wyjściu z budowy Hrabia, Miętus i Szutak skręcili na Podwal, jak mawiał Miętus. Minęli dyrekcję przedsię-
biorstwa i doszli do Trasy.
Przy schodach Miętus pożegnał ich. Poszedł gdzieś w gruzy Starego Miasta, do kumpla na partię szachów.
Patrzyli za nim, jak idzie krokiem ciężkim, mocno pochylony do przodu.
,,Ile on może mieć lat?" - zastanowił się Hrabia.
Szutak jak gdyby odgadł jego myśli.
- Kiedyś uczył mnie kamieniarstwa - powiedział w zamyśleniu. - Ale jak! Szczeniak byłem. Czternaście lat mia-
łem. On był w tym czasie  panem czeladnikiem".
Spojrzeli na siebie. Zapalili. W tej chwili obaj daleko byli myślami od miejsca, w którym stali.
-Hrabia!
- No'.'
- Co robisz w niedzielÄ™?
- A kiedy to jest?
- Pojutrze.
- Nic wiem jeszcze. Szutak zastanowił się.
- Wpadnij do mnie - powiedział. - Będę siedział cały dzień w domu. Pogadamy. Zjemy razem obiad. Przyjdzie
też na pewno siostra żony. Mówię ci, baba! Ta kurwa dopiero zrobiłaby z ciebie człowieka.
Szutak współczująco pokiwał głową nad przyszłym losem Hrabiego.
- Starsza od ciebie, to fakt, ale za to wiesz!... Potem podali sobie ręce.
Szutak, jadąc schodami w dół, spojrzał za siebie. Hrabia stał na tym samym miejscu.
- Wpadnij! - krzyknął jeszcze. - Nic pożałujesz. A flakon też będzie.
Styczeń 1961 r.
Florka
Od samego rana było gorąco, zanosiło się na upał, a pić wódkę w zamkniętym mieszkaniu Florki w taką pogodę
byłoby czystym szaleństwem, więc dlatego żeby nas nikt nie widział, poszliśmy pić za ustęp Choinowskich.
Było nas trzech chłopaków i dla okrasy jedna kobieta. Byłem ja, Dziunio Dzwonkowski i Wójcik, świeżo
upieczony wdowiec ze Stankowizny. Kobietą była siedemdziesięcioletnia Florka Bojaznik vel hrabina Dębska.
Florka miała łeb jak bania, pamiątkę po przebytej w dzieciństwie angielce, wyłysiały na czubku jak kolano,
jedynie po bokach zwisały zlepione brudem resztki siwych kosmyków, które ledwie, ledwie zakrywały jej byczy
kark i wielkie odstające uszy. W końskiej twarzy u nasady mięsistego nosa tkwiły wyblakłe, marynarskie oczy,
w górnej szczęce nie wiadomo jakim cudem wisiały jeszcze dwa wielkie pożółkłe zęby. W barach Florka
przypominała Trąbińskiego, w biodrach zaś Adasia, trzynastoletniego chłopca. Ponętny przed pół wiekiem biust
zwisał teraz na brzuchu i razem z perkalikową sukienką przepasany był jakimś tandetnym paskiem z białej masy.
Jej pierwszym mężem był znany i ceniony w okolicy murarz, specjalista od klejnowskich sklepień, chłop na
schwał, o kostropatej gębie, który w czasie jakiegoś pijaństwa na robocie padł od noża łobuzów gorszych od
siebie.
Po śmierci pierwszego męża w życiu Florki nastąpił długi i jałowy okres, wypełniony jedynie przelotnymi
miłostkami, a w jakiś czas potem przybłąkał się do niej na stałe młody arystokrata z ,,cyrku" przy ulicy Dzikiej.
Wymoczek w porównaniu z pierwszym, bez fachu i pieniędzy, tyle tylko że był przystojny, miał ładny, zadbany
wąs i gładszą wymowę od Bojaznika. Na imię było mu Felek, na nazwisko Dębski, i do końca życia twierdził, że
jest synem hrabiego.
Felek, jeśli tylko rozmowa zbaczała na temat jego urodzenia, odwracał od rozmówcy swą piękną głowę i z
obrzydzeniem spluwał na kilkusetletnią gałąz genealogiczną. Brzydził się bogactwem, przeklinał niebieską
krew, jaka płynęła w jego żyłach, i uważał, że nie ma nic piękniejszego pod słońcem od tego, kiedy młody
arystokrata, świadomie odtrącający ojcowską schedę, wyciąga pomocną dłoń na samo dno i stamtąd wyciąga
Florkę, a potem idzie z nią przez życic, ramię w ramię, w imię ludzkich praw i boskich przykazań.
- Boże, to był człowiek! - wspominała Florka po jego śmierci.
Siedzieliśmy na cegłach w wysokim zielsku pomiędzy starą wozownią a głębokim dołem wykopanym na popiół
i śmiecie.
Florka jako swój wkład do libacji przyniosła z domu cały półmisek śledzi w oliwie, ponadto wetknęła każdemu
w rękę szklaneczkę po musztardzie, wytarłszy je uprzednio w brudny fartuch przewiązany u pasa.  Sztafeta
cztery razy po sto" ostro ruszyła z miejsca. Chodziło o to, że Wójcik i Dziunio myśleli stanąć jeszcze do roboty,
zanim majster wstanie z łóżka. Ale nic z tych zamiarów nie wyszło, bo kiedy Dziunio odrzucił na bok trzecią
pustą półlitrówkę, Wójcik ciężko dzwignął się z ziemi i na nogach z waty poszedł do polerowni, ale po dłuższej
chwili wrócił, przebrany w wyjściowe ubranie. Około południa Florka przyniosła nam wielką wazę zupy
pomidorowej z makaronem.
- Pić to pić - powiedziała. - Ale trzeba coś przy tym jeść, bo inaczej to się wszyscy pogotujemy, a przecież nie
o to chodzi.
Wmusiła w nas po talerzu gorącej zupy, która rzeczywiście postawiła nas nieco na nogi.
- Teraz nic mamy się po co spieszyć - zauważył Wójcik. - Możemy pić sobie powoli, z roboty i tak już nici. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •