[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jego siedzenie.
Alan, przeklinając, wyskoczył z samochodu i zaczął rozpędzać zbiorowisko.
W tym czasie Tamara odłożyła do przegródki swoje dziennikarskie wyposażenie i z torby
wiszącej po tylnej stronie siedzenia wyciągnęła jakieś papiery. Zaczęła w nich grzebać. Zanim
znalazła to, czego szukała, Alan zdążył przegonić ostatniego chuligana, z powrotem założyć
kurtkę i zapalić papierosa.
Ja stałem się dla nich jak niewidzialny.
W końcu obydwoje podeszli do maski saaba i rozłożyli na niej wielką mapę.
- Wygląda na pierwsze wejście w ciało - rozmyślała na głos Tamara pochylona nad
płachtą, która pewnie pokazywała każdą kałużę w Słowacji. - Inaczej narozrabiałby już w
nocy. Czas leci, a on się przyzwyczaja. Do wieczora będzie się czuć jak władca świata.
Najpierw wróci i zaatakuje rodzinę. To jego pewne ofiary. Przynajmniej zazwyczaj tak się
dzieje. Do tego czasu musimy go znalezć.
Nie zauważyli nawet, że się do nich przyłączyłem i zerknąłem dziennikarce przez ramię.
Oczekiwałem czegoś w stylu szczegółowej mapy wojennej, ale zobaczyłem rysunek
przypominający bardziej rzut projektu budowlanego. Kolorowe linie, pełno dziwnych
znaków, różnych wymiarów i liczb. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim.
- Nie zaszedł daleko - kontynuowała Tamara. - Na razie schował się w cichym,
bezpiecznym miejscu. Gdzieś blisko zródła, gdzie może w spokoju rozkoszować się swoją
przemianą. Może wrócił tam, skąd przyszedł. Hm... Demon ziemi. W okolicy nie ma żadnych
opuszczonych sztolni ani zmapowanych jaskiń. Jest tu święty gaj, ale wydaje mi się, że to za
daleko. Góra...
Nagle wyprostowała się, ręką zasłoniła oczy przed blaskiem słońca i ze zwycięskim
uśmiechem skierowała wzrok w kierunku samotnego wzgórza oddalonego od nas mniej
więcej o trzy kilometry.
- Isten Domb. Powinnam była pomyśleć o tym wcześniej!
Z ciekawością spojrzałem w tym samym kierunku.
Dziennikarka jak zwykle nie raczyła mi czegokolwiek wytłumaczyć. Z wprawą złożyła
mapę i wsadziła ją za siedzenie.
Wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy z SeHi. Tym razem Alan wybrał swój
motocykl.
- O czym miałaś pomyśleć wcześniej? - zdążyłem zapytać podczas krótkiej podróży. -
Nie znam ani słowa po węgiersku.
- Isten Domb, czyli Boskie Wzgórze. Jedno z najstarszych miejsc pogańskiego kultu w
okolicy. Znane również jako Balwankew, Kamienny Posąg. Nie słyszałeś o tym? - zapytała
tak zdziwiona, jakby codziennie trąbili o tym w telewizji.
Pokręciłem głową.
Za chwilę saab i harley zaparkowały tuż obok siebie na skraju drogi z Koszyc.
- Jesteś gotowy na małą akcję policyjną? - Uśmiechnęła się do mnie, wyciągając z torebki
cezetę i wciskając ją za pasek.
Niepewnie kiwnąłem głową.
- Więc chodz - powiedziała i wysiadła z samochodu.
* * *
We trójkę ruszyliśmy polem w stronę niskiego wzgórza majaczącego w oddali.
 Balwankew - łamałem sobie głowę. - Czy ciągle jestem w tym samym świecie, w
którym się urodziłem? To przecież moje rodzinne strony! Dlaczego czuję się jak w zupełnie
innym miejscu?"
Do głowy uderzyła mi adrenalina. Zaczynałem się bać.
- Nie potrzebujemy krzyża albo czegoś w tym rodzaju? - zaproponowałem nieśmiało.
- Jeśli jesteś ze mną, nie potrzebujesz - uśmiechnęła się Tamara.
Jeżeli dobrze zrozumiałem, to szukaliśmy mężczyzny, który wczoraj w nocy
zmartwychwstał. Czy w tamtej chwili wierzyłem, że to możliwe? Raczej nie. Ale na
zniknięcie trupa, tak samo jak na inne rzeczy, które od niedawna mi się przytrafiały, nie
miałem lepszego wytłumaczenia. Dlatego z chęcią dzierżyłbym w ręce jakaś świętą relikwię,
mimo że nie byłem praktykującym chrześcijaninem (bardziej takim połowicznym ateistą z
otwartą furtką na wszelki wypadek), a cała moja wiedza o tych sprawach pochodziła z
niskobudżetowych horrorów i niezbyt ambitnej literatury.
W końcu zadałem sobie kluczowe pytanie:  Dlaczego nie zostałem w aucie?". Iluż to
moich ulubionych bohaterów spotkało nieszczęście tylko dlatego, że nie chcieli wyjść na
tchórzy? I po jakie licho zachowuję się jak taki sam głupiec?! Westchnąłem. Człowiek nigdy
niczego się nie nauczy...
Glina, po której szliśmy, była wilgotna i wstrętnie przylepiała mi się do butów. Tamara
miała zgrabne kozaczki, Alan glany. Przejście przez pole nawet w połowie nie sprawiało im
takich trudności jak mnie. Ciągle musiałem ich doganiać, a przy tym próbować zapomnieć o
przemoczonych skarpetkach. Dotąd miałem do czynienia z o wiele przyjemniejszym
obcowaniem z naturą.
- Rozdzielimy się i spróbujemy go dopaść - powiedziała Tamara, gdy dotarliśmy do
podnóża wzniesienia.
- Może być niebezpieczny? - zapytałem.
- Może.
- Co mam zrobić, jeśli będzie?
- Złap pierwszy lepszy przedmiot, który nawinie ci się pod rękę, i wal - zarechotał Alan.
Wyciągnął z tylnej kieszeni własną broń i odbezpieczył.
- Wy dwaj pójdziecie razem - rozkazała z powagą dziewczyna. - Wejdziecie na szczyt od
tej strony, a zejdziecie z drugiej. Ja obejdę wzgórze dookoła. Spotkamy się po przeciwnej
stronie.
Chłopak zaczął wchodzić po stromym zboczu, a ja powoli lazłem za nim. Zabłocone buty
niebezpiecznie ślizgały się po mokrej trawie, a ciernie niewiarygodnie upierdliwych krzaków
na każdym kroku testowały jakość mojej skóry i odzieży. Poza tym przy każdej okazji Alan
naumyślnie puszczał gałęzie, żeby boleśnie uderzały mnie w twarz. Dobrze się przy tym
bawił.
 Gdybym tylko miał spluwę... Ale ze mnie frajer..." Uświadomiłem sobie, że znowu
jestem o niego zazdrosny. Normalnie podobna myśl nie przyszłaby mi do głowy. Z całego
serca nienawidziłem broni. Od dzieciństwa podświadomie czułem do niej wstręt. Pózniej w
wojsku miałem okazję to udowodnić. Pozostali rekruci cieszyli się z otrzymanych Sa
pięćdziesiątek ósemek, z czułością je czyścili, nielegalnie gromadzili do nich naboje, a po
awansie do straży wojskowej byli z nich dumni jak pawie. Ja odstrzelałem tylko to, co
musiałem. Gdy nikt nie widział, robiłem w tarczach dziury ołówkiem, w ten sposób
oszczędzając pieniądze podatników. Zawsze trzymałem się z dala od tych niebezpiecznych,
powodujących śmierć maszyn. Dzięki idealnej symulacji u lekarza wymigałem się od ćwiczeń
na Leati3, a to - jeśli wolno mi wyrazić swój osobisty pogląd - nauczyło mnie o życiu o wiele
więcej.
Chociaż w tej chwili nie byłem tego taki pewien... Prędko wdrapaliśmy się na szczyt i
szybkim spojrzeniem obrzuciłem okolicę. Wzgórze miało specyficzny kształt mogiły i
chociaż nie było zbyt wysokie, mogłem zobaczyć z niego odległe tereny. Wbrew nazwie nie
stał tu żaden kamienny posąg, co nie znaczyło oczywiście, że nie było go w przeszłości. Przez
chwilę wydawało mi się, że na własnych barkach dzwigam cały ciężar minionych wieków.
Epok, podczas których ludzie kierowali swój pobożny wzrok w stronę Balwankewu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl