[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i sokolnictwa, zarosły trawą, tymotką i dzikim winem, w wielkiej rozbrzmiewającej echem kuchni,
gdzie Hax utrzymywał kiedyś swój własny wonny dwór, żyła groteskowa kolonia Powolnych
Mutantów, które łypały na niego ze spowitej w litościwym mroku spiżarni i zakamarków pod
kolumnami. Ciepłe opary, przesycone niegdyś drażniącym nozdrza zapachem wołowej i wieprzowej
pieczeni, zostawiły po sobie wilgotny lepki mech, a w kątach, tam gdzie nie ośmielały się zapuszczać
nawet Powolne Mutanty, rosły ogromne białe muchomory. Klapa do wielkiej dębowej piwniczki
była otwarta i wydobywał się z niej odór najwyrazniejszy ze wszystkich - ostra woń wina, które
zmieniło się w ocet, woń, która zdawała się symbolizować z bezapelacyjną nieuchronnością
wszystko, co składa się na rozkład i zgniliznę. Pozostawienie tego za sobą i zwrócenie twarzy na
południe nie wymagało od niego wewnętrznej walki - ale kiedy odchodził, bolało go serce.
- Czy wybuchła jakaś wojna? - zapytał Jake.
- Nawet lepiej - odparł rewolwerowiec i wyrzucił jarzący się niedopałek. - Wybuchła
rewolucja. Wygraliśmy wszystkie bitwy i przegraliśmy wojnę. Tej wojny nikt nie wygrał,
z wyjątkiem może szabrowników. Przez długie lata zbierali jeszcze bogate łupy.
- %7łałuję, że mnie wtedy nie było - stwierdził z zadumą Jake.
- To był inny świat - powiedział rewolwerowiec. - Pora się obrócić.
Chłopiec, którego prawie nie widać było w mroku, obrócił się na drugi bok i zwinął pod
okrywającym go luzno kocem. Rewolwerowiec może jeszcze przez godzinę pełnił przy nim wartę,
snując długie trzezwe myśli. Tego rodzaju medytacje były dla niego czymś nowym, na swój
melancholijny sposób słodkim, aczkolwiek kompletnie pozbawionym praktycznego znaczenia: nie
istniało inne rozwiązanie problemu Jake'a prócz tego, który zaproponowała wyrocznia i który nie
wchodził po prostu w grę, w tej sytuacji mogły tkwić przesłanki tragedii, lecz rewolwerowiec tego
nie widział; spostrzegał wyłącznie fatum, które było tam zawsze, w końcu górę wzięło jego bardziej
naturalne usposobienie i zasnął głębokim, pozbawionym wizji snem.
Nazajutrz wspinaczka stała się trudniejsza. Posuwali się w stronę wąskiej, przypominającej
literę V szczeliny, którą wiodła droga przez góry. Rewolwerowiec wspinał się powoli, nie widząc
potrzeby pośpiechu. Siad człowieka w czerni nie odcisnął się w martwym kamieniu, ale
rewolwerowiec wiedział, że szedł przed nimi tą drogą - nie tylko dlatego, że on i Jake widzieli
wcześniej, jak podąża nią, mały i podobny do robaka. Jego zapach przynosił każdy chłodny powiew
wiatru. Był oleisty i zgryzliwy, tak samo gorzki jak zapach diabelskiego ziela.
Włosy Jake'a urosły i kręciły się teraz lekko na opalonym karku. Wspinał się dzielnie,
stawiając pewnie stopy i nie okazując lęku przestrzeni, kiedy pokonywali pionowe uskoki i pięli się
po pokrytych występami ścianach. Dwa razy wdrapał się tam, gdzie nie udało się to
rewolwerowcowi, i przymocował linę, po której ten zdołał wspiąć się w górę.
Nazajutrz rano wspinali się w zimnych wilgotnych strzępach chmur, które zasłoniły leżące niżej
spiętrzone zbocza. Tu i ówdzie, w głębszych szczelinach, pojawiły się połacie twardego ziarnistego
śniegu, który błyszczał jak kwarc i miał suchą piaskową fakturę. Tego popołudnia znalezli
pojedynczy ślad stopy, odciśnięty na jednej ze śnieżnych połaci. Jake przyglądał mu się przez chwilę
ze straszliwą fascynacją, jakby spodziewał się, że człowiek w czerni zmaterializuje się w miejscu,
gdzie pozostawił ślad. Rewolwerowiec poklepał go po ramieniu i wskazał ręką do przodu.
- Ruszaj. Robi się pózno.
Rozbili obóz w ostatnich promieniach słońca na szerokiej płaskiej półce na północny wschód
od szczeliny, która wiodła w głąb gór. Powietrze było mrozne; ich oddechy zamieniały się
w obłoczki pary. Rozbrzmiewający w czerwonofioletowej poświacie wilgotny pomruk grzmotu był
nierzeczywisty, lekko obłędny.
Rewolwerowiec myślał, że chłopiec zechce się od niego czegoś dowiedzieć, ten jednak nie
zadał mu żadnych pytań. Prawie natychmiast zapadł w sen. Rewolwerowiec poszedł za jego
przykładem. Ponownie przyśniły mu się mroczne lochy w głębi ziemi i ponownie Jake jako
alabastrowy święty z gwozdziem przebijającym czoło. Obudził się z jękiem i instynktownie sięgnął
po kość żuchwy, spodziewając się dotknąć trawy starożytnego gaju. Zamiast niej poczuł pod ręką
skałę, a w płucach zimne, rozrzedzone powietrze. Jake spał przy jego boku, ale nie miał spokojnego
snu; kręcił się i mamrotał niezrozumiale, ścigając własne upiory. Rewolwerowiec położył się
z powrotem i z ciężkim sercem zasnął.
Minął kolejny tydzień, nim dotarli do końca początku - początku, którym dla rewolwerowca był
trwający dwanaście lat powikłany prolog, od ostatecznego upadku jego rodzinnych stron i zebrania
pozostałej trójki. Dla Jake'a furtką była dziwna śmierć w innym świecie. Dla rewolwerowca była nią
jeszcze dziwniejsza śmierć - niekończący się pościg za człowiekiem w czerni w świecie
pozbawionym map i pamięci. Cuthbert i inni odeszli, wszyscy odeszli: Randolph, Jamie de Curry,
Aileen, Susan, Marten (tak, wywlekli go i doszło do wymiany strzałów i nawet ten owoc okazał się
gorzki). Aż w końcu ze starego świata pozostała tylko trójka - niczym trzy budzące grozę karty ze
straszliwej talii tarota: rewolwerowiec, człowiek w czerni i Mroczna Wieża.
Tydzień po tym jak Jake zobaczył ślad, rewolwerowiec stanął na krótki moment twarzą
w twarz z człowiekiem w czerni. Miał wówczas wrażenie, że potrafi zrozumieć brzemienne
implikacje samej Wieży; ten moment wydawał się trwać wiecznie.
Kontynuując wędrówkę na południowy zachód, pokonali mniej więcej połowę drogi przez
gigantyczne górskie pasmo, w momencie gdy wydawało im się, że wspinaczka okaże się po raz
pierwszy naprawdę trudna (wiszące nad nimi lodowe nawisy i skalne ostrogi przyprawiały
rewolwerowca o nieprzyjemny zawrót głowy), zaczęli schodzić bokiem wąskiej przełęczy.
Zygzakowatą ścieżką dotarli na dno kanionu, gdzie po oblodzonych kamieniach płynął rozhukany
strumień, zasilany wodą spadającą z leżącego gdzieś wyżej stawu.
Po południu tego dnia chłopiec przystanął i spojrzał przez ramię na rewolwerowca, który mył
twarz w strumieniu.
- Czuję jego zapach - powiedział.
- Ja też.
Góry wystawiły przed nimi ostatnią linię obrony - potężny blok niepokonanego granitu, którego
szczyt ginął w zasnutej chmurami nieskończoności. Za każdym zakrętem strumienia rewolwerowiec
spodziewał się zobaczyć wysoki wodospad i gładką skałę, która zagrodzi im dalszą drogę. Ale [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •