[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dziadek opowiadał wiele o muzyce i kompozytorach oraz o przedstawieniach, na
których bywał w Teatro Liceo i Teatro Tivoli w Barcelonie. Miał fantastyczny dar
opowiadania i potrafiłem go słuchać godzinami, z czego był ogromnie zadowolony.
W Hiszpanii popularny był wówczas Luis Mariano. Mariano nie śpiewał arii
operowych, wolał lżejszy repertuar: operetki, piosenki kabaretowe i inne pieśni.
Filmy z nim były zazwyczaj nieskomplikowanymi komedyjkami, pretekstem do
zaprezentowania pieśniarza. Jego głos i repertuar wywierały na mnie co najmniej
takie samo wrażenie, jak arie operowe Maria Lanzy.
Oczywiście naśladowałem śpiew nie tylko moich dwóch idoli filmowych, ale również
chód, gesty i mimikę. To już stawało się zbyt dziwaczne. Rodzice zaczęli
zastanawiać się poważnie, czy popisy ich najmłodszego syna powinny ich cieszyć,
czy też należałoby bardziej zainteresować się jego, co najmniej dziwnym,
rozwojem. W szkole, gdzie nie pomijałem żadnej okazji do pośpiewania, nadano mi
pseudonim: Rigoletto. Chyba zbyteczne byłoby tłumaczenie, dlaczego właśnie
Rigoletto...
Pewnego dnia zdarzyło się coś niebywałego. W naszym domu pojawił się gramofon.
Oczywiście nie podejrzewałem nawet, że pierwsza zakupiona płyta miała w
przyszłości niejako odcisnąć piętno na moim zawodowym życiu: była to płyta z
ośmioma neapolitańskimi pieśniami ludowymi w wykonaniu Giuseppe di Stefano.
Drugą płytę  zorganizowano wyłącznie ze względu na mnie - była to ścieżka
dzwiękowa z filmu  Wielki Caruso ...
Dopiero teraz otworzyła się przede mną możliwość rozszerzenia repertuaru, co
naturalnie wykorzystałem. Od tej chwili w domu Carrerasów zawsze ktoś śpiewał:
albo di Stefano, albo Mario Lanza. Jednak nigdy nie śpiewali solo. Ciągle
 towarzyszyłem tenorom, w czym po pewnym czasie osiągnąłem prawie perfekcję.
Moje nowe, tenorowe życie niosło ze sobą praktyczne korzyści, z czego byłem
nadzwyczaj zadowolony. Mianowicie jako domowy solista, wyśpiewywałem sobie
dodatkowe kieszonkowe. Ponieważ, jak już wspomniałem, mieszkanie stanowiło
jednocześnie miejsce pracy mamy, klientki siłą rzeczy słyszały moje popisy. Nie
dało się nie słyszeć. Najwyrazniej damy znajdowały dużą przyjemność w śpiewie
syna fryzjerki, ponieważ bywało, że wręcz proszono mnie o występ. Napiwki
wręczane pózniej wystarczały na coca-colę, lody i inne drobiazgi.
Zpiewanie nie wypełniało mi bynajmniej całego dnia - spędzałem czas jak zupełnie
przeciętne dziecko w moim wieku. Było to wspaniałe życie. Naprzeciwko domu
znajdowała się nie tylko szkoła, ale co ważniejsze - boisko. Przebywałem tam
wiele godzin z kolegami, grając w piłkę nożną i ręczną, a przede wszystkim w
 kosza . To było najpopularniejsze, ponieważ nasza szkolna drużyna koszykówki
grała w lidze. Każdy chciał zostać gwiazdą. Mimo że jako dziecko nie sprawiałem
wrażenia potomka olbrzymów, po paru latach udało mi się wejść do reprezentacji
szkoły. Dwaj koledzy z ówczesnej drużyny są do dziś moimi najlepszymi
przyjaciółmi - Miquel Sanroma i Josep Riba. Matka Josepa, Magda Prunera, była
zresztą pierwszą moją nauczycielką gry na fortepianie. A jak do tego doszło?
Matka moja rozpoznała, że chęć śpiewania nie była tylko przejściowym kaprysem,
ale jednocześnie obca jej była ambicja zrobienia ze mnie  kogoś na siłę. A już
najmniej zależało jej na cudownym dziecku. Magda Prunera nauczała w Orfeon de
Sants. Kiedy mama poprosiła o przesłuchanie mnie, ponieważ sądzi, że mam
nieprzeciętny głos, pani profesor była święcie przekonana, że oto ma doczynienia
ze ślepym macierzyńskim uwielbieniem. Jednak kiedy mnie wysłuchała - zachwycona
- natychmiast wzięła pod swoje skrzydła.
Po roku przeszedłem do miejskiego konserwatorium. Przez następne trzy lata
miałem muzyki pod dostatkiem. Na ten okres przypada też moja pierwsza wizyta w
operze. Miałem wtedy osiem lat. Towarzyszył mi ojciec, wystrojony w mundur. Do
Teatro Lice ubrany zostałem w garnitur od pierwszej komunii: szarą marynarkę,
białą koszulę z krawatem, krótkie szare spodnie, białe skarpety i czarne buty.
Siedzieliśmy na górze, w piątej galerii, a grano  Aidę z Renatą Tebaldi,
czczoną wówczas w Barcelonie jak żadna inna śpiewaczka. Radamesa śpiewał Umberto
Borso.
W życiu każdego człowieka bywają wydarzenia, o których pamięta aż do śmierci.
Dla mnie ten wieczór pozostał niezapomnianym przeżyciem. Po raz pierwszy
ujrzałem artystów na scenie, grającą orkiestrę, kolorową scenografię i przeżyłem
czarowny urok wieczoru w teatrze. Powolne wygaszanie światła, pełna oczekiwania
cisza przed pojawieniem się dyrygenta, podniesienie kurtyny - wszystko to były
zjawiska magiczne i fascynujące. Kiedy po przedstawieniu okrzykami wywoływano na
scenę Renatę Tebaldi, podniecony wołałem razem z innymi.
Co do samej opery to, o dziwo, scena triumfalna wywarła na mnie nowe wrażenie,
niżby się tego można było spodziewać po dziecku. Bardziej zadziałała na mnie
scena nad Nilem. Aria Aidy, duet z Amonasrem i oczywiście scena z Aidą i
Radamesem - a w tle wody Nilu połyskujące w poświacie księżyca...
Byłem ogromnie przejęty, a jednocześnie wydarzyło się coś przedziwnego:
będąc pierwszy raz w życiu w teatrze czułem się tak zadomowiony, jakbym znał w
nim wszystko od podszewki.
Wtedy nie próbowałem nawet tego sobie wytłumaczyć. Dziś myślę, że od pierwszej
minuty stało się jasne, że to jest mój świat, do niego należę.
Za każdym razem, kiedy przejeżdżaliśmy tramwajem obok Liceo, tłumaczyłem
rodzicom:
-Kiedyś będę śpiewał w tym teatrze. Zobaczycie.
Byli trochę zaskoczeni moją pewnością siebie, jednak czuli, że w tej zapowiedzi
tkwiło coś więcej, niż rojenia ośmiolatka. Zwłaszcza że logicznym życzeniem
powinno by być:  Pewnego dnia zostanę środkowym napastnikiem w FC Barcelona .
Nawet gdyby wydarzył się cud i ktoś wyjawiłby moim rodzicom, że ich syn stanie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •