[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nymi ustami i nieco urażoną miną wpatrywał się w rozciągającą się przed nimi
dal. Jim usiłował pogodzić się z myślą, że rycerz będzie jego Towarzyszem.
Tak naprawdę nie zwrócił większej uwagi na słowa Carolinusa, gdy ten po-
wtarzał, że Jim ma zabrać Towarzyszy, przy których pomocy uwolniłby Angie
i stawił czoło Ciemnym Mocom. A jeśli nawet zastanawiał się nad tym, to ra-
czej wyobrażał sobie, że to on będzie ich wybierał. Nie sądził, by oni sami mogli
narzucać mu swe towarzystwo.
Całe szczęście, że najprawdopodobniej Brian jako Towarzysz nie będzie cię-
żarem. Nie brakło mu odwagi, to jasne, a jego wygląd wskazywał na pewne do-
świadczenie w walce. Lecz jaki był poza tym, Jim właściwie nie wiedział. Nie
wiedział nic, z wyjątkiem imienia, herbu i paru szczegółów o jego pani.
Z drugiej jednak strony, czy rozsądnie było darowanemu koniowi zaglądać
w zęby? Carolinus mówił o jakichś siłach, których działanie doprowadzi do po-
działu mieszkańców tego świata na dwa obozy; na tych, co współdziałają z Ciem-
nymi Mocami, oraz tych, co — jak Jim — zwalczają je.
Brian przyłączył się do Jima, dlatego też z założenia jest w obozie zwalczają-
cym Ciemne Moce.
Jim otrząsnął się ze swych myśli i nagle uświadomił sobie, że rycerz wciąż
jedzie obok niego sztywny i naburmuszony. Przeprosiny były nieodzowne.
— Sir Brianie — wybąkał Jim. — Wybacz mi, że nie od razu zrozumiałem,
iż ofiarowujesz się zostać mym Towarzyszem. Kłopot w tym, iż inaczej by to
wyglądało tam, skąd pochodzę.
— Bez wątpienia — odrzekł sir Brian bez cienia uśmiechu.
— Uwierz mi, nie śmiałbym w żadnym razie drwić z ciebie. To wszystko przez
moją. . . hm. . . niedomyślność.
— Aha — padła odpowiedź Briana.
— Jest rzeczą oczywistą, że nie mógłbym nawet marzyć o lepszym Towarzy-
szu niż człowiek twojego pokroju.
— Otóż to.
— I jestem uszczęśliwiony, że przyłączyłeś się do mnie.
52
— Doprawdy.
Jim poczuł się jak ktoś, kto puka do drzwi domu, którego właściciel jest
w środku, ale uparcie nie chce otworzyć. Ogarnęło go lekkie zniecierpliwienie.
Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł, a właściwie żart, na myśl o któ-
rym niemal roześmiał się na głos. Nieznajomość obyczajów innych ludzi mogła
przecież działać i w drugą stronę!
— Ależ naturalnie, gdybym tylko od początku znał numer twej polisy ubez-
pieczeniowej — westchnął. — Wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.
Brianowi zabłysły oczy. Wciąż posuwali się w milczeniu przez następną długą
minutę, aż wreszcie rycerz przerwał ciszę.
— Numer — sir Jamesie?
— Tak jest — odpowiedział Jim, uniósłszy ze zdziwienia brwi. — Numer
twojej polisy ubezpieczeniowej.
— Cóż to za cholerny numer?
— Ale, nie mów tylko, że nie macie tutaj numerów polis ubezpieczeniowych.
— Bodajbym oślepł, jeśli kiedykolwiek przedtem słyszałem o czymś takim.
Jim cmoknął ze współczuciem.
— Nic dziwnego, że poczułeś się dotknięty moim niezrozumieniem twej pro-
pozycji — ciągnął. — Bo widzisz, tam skąd pochodzę, nic nie może się wydarzyć,
zanim się nie pozna numeru polisy ubezpieczeniowej drugiego człowieka. Sądzi-
łem więc, że z jakiegoś powodu wolisz nie ujawniać swego numeru. I dlatego nie
od razu zaświtało mi w głowie, że proponujesz mi swe towarzystwo.
— Do licha, ależ ja nic nie mam do ukrycia! — zaprotestował Brian.
— Nie masz więc swego numeru?
— Na świętego Egidiusza, nie!
Jim ponownie cmoknął.
— To są właśnie minusy życia na prowincji — powiedział ze smutkiem sir
Brian. — Pewnie już co najmniej od dwunastu miesięcy na Dworze są w użyciu te,
jak je tam nazywasz, numery, gdy tymczasem tutaj nikt nawet o nich nie słyszał!
Znów w milczeniu pokonali krótki odcinek drogi.
— Przypuszczam, że masz taki numer? — spytał Brian.
— Tak, naturalnie — odpowiedział Jim prędko i sięgnął pamięcią wstecz —
469699921.
— Diabelnie duża liczba.
— No cóż — Jim uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, by wykorzystać tę
okazję dla dodania sobie powagi. — W końcu jestem baronem Riveroak.
— Och, w rzeczy samej. Ujechali jeszcze kawałek.
— To znaczy. . . — zaczął Brian.
— Słucham, sir Brianie? Brian odchrząknął.
— A gdybym i ja miał jakiś taki numer na własność, to, według twego roze-
znania, jaki mógłby on być?
53
— Niestety, nie wiem.
— No tak, przypuszczam, że nie powinienem o to pytać. Ale stawia to mnie
w niekorzystnym położeniu. — Brian zwrócił ku Jimowi swą stroskaną twarz. —
Bo oto podajesz mi swój numer, a ja nie mogę odwzajemnić się tym samym.
— Nie bierz sobie tego tak do serca — rzekł Jim.
— Ależ muszę się tym przejmować.
— Doprawdy nie powinieneś — nalegał Jim. Wbrew samemu sobie zaczął
odczuwać wyrzuty sumienia. — Jestem pewien, że gdybyś miał swój numer, to
byłby on bardzo dobry.
— Nie, nie, prawdopodobnie całkiem zwyczajny. Ostatecznie kimże jestem?
Jedynie prowincjonalnym rycerzem. Nie układają o mnie minstrele swych pieśni
ani nic z tych rzeczy.
— Nie doceniasz siebie — z zakłopotaniem powiedział Jim. Żart coraz bar-
dziej wymykał mu się spod kontroli. — Nie umiem, oczywiście, zgadnąć, jaki
mógłby być twój numer, ale sądzę, że w moim kraju miałbyś co najmniej. . . — tu
przerwał, by szybko policzyć liczbę cyfr w numerze własnej polisy — 38722777.
Zwrócone na niego oczy Briana zrobiły się okrągłe i wielkie jak spodki.
— Doprawdy? Istotnie tak sądzisz? Aż tyle?
— Co najmniej tyle.
Jim powtórzył tę liczbę kilkakrotnie, by rycerz mógł ją zapamiętać. I dalej już
wędrowali razem wesoło, rozmawiając jak starzy znajomi.
Niczym prawdziwi Towarzysze — pomyślał Jim. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •