[ Pobierz całość w formacie PDF ]

doliny przemknęliśmy w kilka minut, ale pózniej trzeba
było zeskoczyć z koni. Trop omijał sporą kępę drzew, a za
nią widniała potężna szczerba, jakby gigantycznym toporem
wyrąbana w skalnym murze. Górą  szersza, na dole  tak
wąska, że wątpiłem, aby nasze wierzchowce potrafiły
przecisnąć się przez nią. Jakoś jednak udało się je
przeciągnąć za uzdy. Była to oczywiście przełęcz, a za nią...
StanÄ…Å‚em.
 I my mamy tędy zejść?  zapytałem rozglądając się
na boki w poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki.
To, co ujrzałem, nie było ścieżką, lecz kamienną lawiną
żwiru, szutru, głazów o ostrych krawędziach. Ani jednej
trawki, ani jednego krzaczka. Spadała jak z pieca na łeb ku
dalekiej plamie zieleni, hen w dole. Człowieka, który
upadłby na tym iście diabelskim szlaku, zatrzymałyby głazy,
lecz koń stoczyłby się łamiąc nogi.
 To jest Droga Wschodzącego Słońca  powiedział
Wysoki Orzeł.  Niech moi bracia zachowają ostrożność.
Zwierzęta trzymać krótko, a stąpać powoli. Kroczymy obok
siebie, nie jeden za drugim.
Na szczęście zaraz za szczerbą usypisko znacznie się
rozszerzało. Trzy osoby mogły tędy posuwać się swobodnie
przez całą szerokość.
Opuściliśmy ostrożnie kamienną cieśninę i natychmiast
pojąłem, dlaczego wódz kazał nam iść obok, a nie jeden za
drugim. Określenie: lawina  najlepiej chyba obrazuje
sytuację. Grunt okazał się bardziej grząski, niż na to
wyglądał. Po pierwszych krokach moje stopy zapadły się po
kostki w pyle i żwirze, a tkwiące w podłożu głazy ujawniły
niebezpieczną chwiejność. Tu i ówdzie obsunęły się,
grzechoczÄ…c i pociÄ…gajÄ…c za sobÄ… kamienie. Ktokolwiek
znalazłby się na ich drodze, zginąłby natychmiast. Ujrzałem,
jak daleko w dole dzwiga się potężna chmura szarego pyłu.
Nasze konie poczęły chrapać, kłaść uszy po sobie i zapierać
kopytami w ruchome podłoże. Jedynie mustang Indianina
nie zdradzał oznak niepokoju. Musieliśmy przystanąć, by
uspokoić zwierzęta. Takie przystanki mnożyły się. Od czasu
do czasu grunt zsuwał się wraz z nami na długość paru stóp,
a w sekundę pózniej grozny grzechot sygnalizował toczącą
się lawinę głazów i chmurę kurzu.
Co chwila musieliśmy opanowywać przerażenie naszych
czworonogów. Miał rację Wysoki Orzeł twierdząc, że
wdrapać się tędy wraz z koniem  nie sposób, lecz i zejście
iście diabelskie! Jakże długo trwało!
Gdy osiągnęliśmy podnóże góry, słońce już poczy-
nało się kryć za zachodnie szczyty. Byłem mokry od
potu, jak gdybym przed chwilą wyszedł z gorącej łazni.
Prawe ramię mi zdrętwiało od przytrzymywania konia,
nogi uginały się pode mną, a piasek trzeszczał w zę-
bach.
 Karolu  przeraziłem się.  Co ci? Jesteś pur-
purowy na twarzy!
 A ty?  roześmiał się ochryple.  Szkoda, że
nie masz lusterka. Jesteś czerwony jak rak wyjęty z
wrzÄ…tku.
Stanęliśmy na zielonej polance, otoczonej szpalerem
młodych świerków, za którymi dzwigał się wysoko-
pienny, choć rzadki las. Innej drogi nie zauważyłem.
Na trawie widniał dobrze odciśnięty trop, który ginął
wśród drzew. Ująłem cugle wierzchowca lewą ręką,
prawÄ… wyciÄ…gnÄ…Å‚em z kabury winczestera. Karol skinÄ…Å‚
głową i uczynił podobnie. Przy tak złej widoczności
należało przygotować się na najgorsze. Jednak to naj-
gorsze okazało się nie dwunożnym czy czteronożnym
napastnikiem, lecz... ciemnościami, które nas wkrótce
ogarnęły. Przeprawa kamienną lawiną zajęła mnóstwo
czasu. Noc zapadła, nim się spostrzegliśmy. Wysoko
nad nami splątane gałęzie dodatkowo nie dopuszczały
resztek światła. Trzeba było posuwać się wolno jak
ślimak. Co pewien czas przystawaliśmy, aby mozolnie
odszukiwać ginące tropy. Przecież jedynie one mogły
nas wywieść z gęstwiny. Tamci szli tędy za dnia, więc
łatwiej było im kroczyć i jeśli nawet nie prowadziła
tędy żadna ścieżka ku prerii, szanse wydostania się na
bezleśne płaszczyzny mieli większe od nas.
Wspomniałem przygodę pewnego trapera, który pra-
gnąc sobie skrócić drogę do swego szałasu, zagłębił się
w gąszcz i po dwu godzinach wędrówki spędził noc
pod pniem sosny. Rankiem stwierdził, że miejsce jego
noclegu znajdowało się nie dalej niż o sto jardów od
granicy prerii i prawie naprzeciw szałasu. Gdy pózniej
prześledził szlak swej wędrówki okazało się, że bez-
wiednie kręcił się w kółko. Nam mogło grozić coś po-
dobnego. Tak wlekliśmy się noga za nogą, aż straciłem
wszelką nadzieję, że kiedykolwiek wybrniemy z tego
labiryntu drzew i krzewów. Niespodziewanie, sto razy
gubiony i sto razy odnajdywany ślad wywiódł nas na
małą polankę. Tu współtowarzysze podzielili wreszcie
mój pogląd o bezsensie nocnej wędrówki. Był to chyba
najgorszy nocleg w moim życiu. Bez ogniska, bez [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • skierniewice.pev.pl
  •